Go to content

Wojciech Bojanowski o stracie dziecka. Dom pogrzebowy zaproponował wysyłkę ciała kurierem

„Myślę, że nie jest fajnie, jak masz urodzić to dziecko i zostajesz z tym zupełnie sama. Dostajesz jakąś tabletkę na wywołanie porodu i masz sobie z tym sama poradzić w kiblu. Rodzisz to dziecko po to, żeby włożyć je do takiego pojemnika plastikowego jak na, nie wiem, zupę chińską i oddać do badania. Nie ma przy tym lekarza, pielęgniarki, nikogo. […] Dziewczyny zbierają te płody czy te swoje dzieci z tych białych kafelek i wkładają w te pojemniki […] i to jest dla nich tak traumatyczne przeżycie, że nawet najbliższym o tym nie mówią” – mówi dziennikarz Wojciech Bojanowski w rozmowie z Martyną Wojciechowską, wspominając trudny czas, kiedy z żoną stracili dziecko.

Wojtek Bojanowski jest jednym z najbardziej cenionych polskich dziennikarzy śledczych. Jego materiały o uchodźstwie czy tajemniczej śmierci Igora Stachowiaka we wrocławskim komisariacie poruszyły cała Polskę. Dziennikarz śledczy i reporter Faktów TVN niedawno udzielił wstrząsającego wywiadu Martynie Wojciechowskiej. Opowiedział o tym, jak wysoką cenę płaci za bycie reporterem wysyłanym na pierwsze linie frontu: kiedy nie można ugasić pożaru nad Biebrzą, kiedy toną ludzie migranci na Morzy Śródziemnym i kiedy wybucha wojna tuż za polską granicą. Dziennikarz, który dziś jest szczęśliwym ojcem dwuletniego synka, opowiedział Martynie o stracie swojego pierwszego dziecka. Zrobił to, ponieważ uważa, że sposób, w jaki traktowane są kobiety w polskich szpitalach – jest ważny podniesienia. Wojtek wraz ze swoją żoną stracili synka cztery lata temu, kiedy dziennikarz realizował na Morzu Śródziemnym dokument pt. „Niech toną”, za który dostał nagrodę Grand Press.

W 2018 roku znajdował się na pokładzie statku Sea-Watch 3. Z niego nagrywał migrantów, którzy próbowali przedostać się do Europy na różnych łódkach, pontonach i statkach.

„W tym samym czasie Marta była w ciąży. Dogadaliśmy się, że to jest OK, że ja pojadę”, opowiada Wojtek. Dziennikarz miał nadzieję, że za trzy tygodnie na święta Bożego Narodzenia uda mu się wrócić do żony. Okazało się jednak, że żaden europejski port nie mógł przyjąć pasażerów jego łodzi. W pewnym momencie Wojtek otrzymał telefon od żony z informacją, że jej ciąża jest zagrożona. Był zrozpaczony, nie mógł do niej wrócić.

„Dzwoni i mówi, że była na badaniach. Okazuje się, że nasze dziecko jest chore, bardzo. Prawdopodobnie nie urodzi się żywe, że ma na wierzchu wnętrzności. Że ta ciąża się nie może udać, nie może się skończyć dobrze. No i jest oczywiście rozpieprzona tym zupełnie. Ja jestem na tym statku i czuję się bezsilny, bo mogę stanąć na głowie, ale nie zmuszę włoskiego rządu i straży granicznej, żebyśmy mogli się zbliżyć do tego brzegu”, opowiadał Bojanowski.

Czuł się bezsilny. Jednak stacja zrobiła wszystko, by reporter mógł wrócić do żony. Wysłał po niego statek. W końcu udało mu się przylecieć do Warszawy w sylwestra.

 

View this post on Instagram

 

A post shared by Wojciech Bojanowski (@w.bojanowski)

Trauma w szpitalu

„Późno wieczorem, jedziemy do Wrocławia po to, żeby się przekonać już chwilę później, że temu chłopczykowi przestało bić serce”, wspomina Bojanowski. „Strata dziecka to taki temat, o którym warto mówić. Co to znaczy dla rodziny, też dla faceta. Myślę sobie, że jest naprawdę bardzo dużo do zrobienia, jeśli chodzi o to, co się dzieje w szpitalach i w jaki sposób traktowane są kobiety, które trafiają na oddziały położnicze po to, żeby mówiąc wprost, urodzić martwe dziecko. Bo to naprawdę pozostawia bardzo, bardzo wiele do życzenia”.

Marta – żona Wojtka została w szpitalu, by urodzić martwy płód. Wiedziała, że nie będzie miała dziecka, jednak w szpitalu nie udało się znaleźć dla niej osobnej sali, tak by nie musiała leżeć razem z innymi kobietami, które czekają jeszcze na poród i zwyczajnie są szczęśliwe, a co jakiś czas przychodzi do nich pielęgniarka, by zrobić KTG i posłuchać bicia serca maluszka.

„Myślę, że nie jest fajnie, jak masz urodzić to dziecko i zostajesz z tym zupełnie sama. Dostajesz jakąś tabletkę na wywołanie porodu i masz sobie z tym sama poradzić w kiblu. Rodzisz to dziecko po to, żeby włożyć je do takiego pojemnika plastikowego jak na, nie wiem, zupę chińską i oddać do badania. Nie ma przy tym lekarza, pielęgniarki, nikogo. […] Dziewczyny zbierają te płody czy te swoje dzieci z tych białych kafelek i wkładają w te pojemniki […] i to jest dla nich tak traumatyczne przeżycie, że nawet najbliższym o tym nie mówią”, zaznacza Bojanowski.

Chcieli pochować dziecko

Doszło jednak do kolejnej traumatycznej sytuacji, tym razem w domu pogrzebowym.

„To jest taka rzecz, która naprawdę mnie wkurwia. Chciałbym zaapelować do zakładów pogrzebowych, które zajmują się takimi rzeczami, gdy ktoś stracił dziecko, że nie jest najlepszym pomysłem, żeby proponować rodzicom, że wyślą przesyłką kurierską to ciało tego dziecka, bo jak rodzic coś takiego słyszy, to nie jest fajne dla niego”, powiedział Bojanowski ze łzami w oczach.

Ukochany synek

Reporter opowiadał dalej Martynie Wojciechowskiej, że kiedy jego partnerka była drugiej ciąży – on znów pojechał zrealizować materiał na temat gaszenia gigantycznego pożaru w Puszczy daleko od domu. Kiedy już miał wsiadać do helikoptera, z którego mógł nakręcić wspaniałe zdjęcia z góry, zadzwoniła do niego żona, która byłą w ósmym miesiącu ciąży. Powiedziała, że właśnie odeszły jej wody. Wojtek był wtedy 250 km od domu. Postanowił jednak, że po raz pierwszy w życiu rzuca obowiązki zawodowe i natychmiast do niej jedzie. Kiedy dojechał pod szpital, Marta już urodziła. Ponieważ była pandemia nie mógł wejść i uściskać żony ani zobaczyć szczęśliwie urodzonego synka.