– Zadzwonili we wtorek około 11:00. Byłam akurat w pracy i kiedy zobaczyłam na telefonie „ośrodek adopcyjny”, musiałam usiąść. Usłyszałam, że jest chłopiec, wiek około 9 miesięcy. Nie mogłam dodzwonić się do męża. 15 minut – jedne z najdłuższych w moim życiu. W pracy już nic nie byłam w stanie zrobić. Pojechaliśmy do ośrodka. Dowiedzieliśmy się, że to szóste dziecko 24-letniej kobiety, z pewnością alkohol był tam codziennością….
Zawsze gdzieś z tyłu głowy miała, że jak nie będzie mogła mieć własnego dziecka, to adoptuje to, które czeka na miłość. Tak pomyślała po pierwszym poronieniu. Przeszło jej przez myśl, ale to nigdy nie jest prosta decyzja, zawsze chcesz walczyć. Nie ty jedna poroniłaś, nie ostatnia, a jednak kobiety rodzą dzieci, zachodzą w ciążę, zostają szczęśliwymi matkami.
Monice nie było to dane. Poronienie. Leczenie niepłodności. Wszystko bez efektów, na jakie czekali. Nie mogli mieć dzieci w sposób naturalny. Zaryzykowali in vitro. Kilkadziesiąt tysięcy wywalone w błoto. Na to in vitro nie było ich tak po prostu stać. To zawsze okupione było dużymi wyrzeczeniami.
Może ktoś by się poddał. Powiedział – natura zadecydowała, nie będziemy rodzicami, nie będę matką. Monika: – 31 lipca 2013 roku złożyłam papiery w ośrodku adopcyjnym. Miałam wszystko przygotowane, kobiety z ośrodka były zaskoczone, że zadbałam o każdy szczegół.
Nie przeszli testów psychologicznych. – Oblaliśmy. Wyszło, że ja przejściach nie jestem gotowa na posiadanie dziecka. A mój mąż w ogóle nie chce mieć dzieci. Wysłali nas na terapię.
Walczysz o własne dziecko. Już nie wiesz, czy coś jest w stanie bardziej cię złamać, niż kolejna strata, kolejna nadzieja wyrzucona na śmietnik. W głowie rozbrzmiewa ci tylko chichot losu: „Masz takie marzenie? Chcesz zostać mamą? Hahahaha, a wiesz, że marzenia się nie spełniają”. Monika przekonywała się o tym kilkukrotnie. Choć bardzo emocjonalna, nigdy ze swoimi uczuciami się nie obnosiła. Wszystko, co w niej niszczyły kolejne nieudane próby trzymała w sobie.
– Posypałam się na terapii. Przez osiem miesięcy, co tydzień na każdej wizycie płakałam. Wypłakałam chyba wszystko to, co trzymałam przez tyle lat w środku. Nie mówiliśmy tylko o dziecku, o macierzyństwie, którego nie mogę doświadczyć. Sięgaliśmy do wielu obszarów… Terapia pomogła mi uporać się z wieloma rzeczami, które w sobie nosiłam. Pozwoliła zrozumieć. Dzisiaj wiem, że wtedy nie byłam gotowa na adopcję. Chciałam zaszyć dziurę po tych wszystkich nieudanych próbach. Mieć dziecko udowadniając, że mogę być matką. A przecież nie o to chodziło.
Oboje przeszli terapię. Podeszli do kolejnych testów psychologicznych, to one miały wykazać, czy nadają się na rodziców.
– Pamiętam, jak go przyniosły, chłopca, który mógł zostać moim synem. Nie mogłam wziąć go na ręce. On siedział i rozglądał się dookoła, uśmiechał się. Dopiero kilkanaście minut później przeszliśmy do innego pokoju. Tam w obecności trzech kobiet – dyrektorki domu dziecka, psycholog i prawnego opiekuna Franka, mogłam się nim zająć. Tylko jak zająć się nieznanym dzieckiem, kiedy trzy kobiety na ciebie patrzą i wiesz, że od tego, jak się zachowasz, jak mały zareaguje, one będą decydować, czy nadajesz się na jego matkę.
Na cenzurowanym, niekończący się test na macierzyństwo…
… A przecież matkami stajemy się naturalnie, nikt nie pyta cię przed porodem: „Czy jest Pani gotowa?”, nikt nie ocenia, czy się nadajesz. Jesteś w ciąży, rodzisz, jesteś matką. Koniec. Nikt nie patrzy, jak karmisz dziecko, jak je przewijasz, czy kąpiesz w dobrej temperaturze wody. Nikt ci nie powie: „Nie wyciąga do Pani rączek, dziękujemy. Następna proszę”.
A co, gdy matką tak bardzo chcesz zostać. Gdy wiesz, że nie zaleje cię fala ciepła, kiedy położą ci dziecko na piersi, a ty ujrzysz je po raz pierwszy. Takie małe, bezbronne i umęczone trudem przyjścia na świat.
Moniki decyzja o macierzyństwie musiała rozegrać się za zamkniętymi drzwiami sypialni, w nocy, w rozważaniu między „tak” a „nie”. W zastanawianiu się, czy moje dziecko dotknięte jest chorobą alkoholową. I czy to, że w wieku dziewięciu miesięcy tylko siedzi, jest normalne. Bo chyba powinno raczkować, stawać? I te rączki tak zaciska mocno…
To walka między sercem a rozumem. – W ośrodku adopcyjnym wypełniasz taki formularz. Piszesz, jakie chciałabyś dziecko. My chcieliśmy takie, które nie skończyło jeszcze roku. Bez znaczenia, czy chłopiec czy dziewczynka. A tam możesz nawet zaznaczyć kolor oczu, włosów, czy mają być proste czy kręcone. Nam pokazali Franka… Zadzwoniłam do ośrodka, że za tydzień przyjedziemy do niego znowu. Nie mogliśmy inaczej.
Jeździli po pięć, sześć razy w tygodniu. Popołudniami. Pracodawcy bez problemu pozwalali im rozpisać urlopy na godziny. Dla nich tak cenne, bo spędzane z Frankiem w domu dziecka. Kąpali go, karmili, uczyli się siebie. Z czasem pozwalano im zostać tak długo, aż Franek nie zasnął. – Wtedy wracaliśmy spokojni, bo mieliśmy takie poczucie, że jest mu dobrze.
Franek z wizyty na wizytę robił postępy, rozwijał się. Zaczął stawiać pierwsze kroki, dzisiaj już rączki zaciska rzadko. Jest wesołym, żywym dzieckiem ciekawym świata.
Po dwóch latach i trzech miesiącach od złożenia papierów adopcyjnych Monika została mamą. Mamą Franka. Nie opowie mu, jak się urodził i jaki był pomarszczony, kiedy pojawił się na świecie, ale będzie mu opowiadać o dniu, kiedy go pierwszy raz zobaczyła. Kiedy pokochała go bez reszty, kiedy poczuła, że jej marzenie jednak się spełnia, ich wspólne marzenie do stworzenia rodziny, w której słychać śmiech i płacz dziecka. O tym najszczęśliwszym dniu w jej życiu, kiedy Franek pojawił się na ich drodze.
Monika: – Znajomi mówią, że jesteśmy bohaterami. Ale ja nie czuję się bohaterką, w ogóle. Bohaterem nazwałabym tych, którzy pomimo tego, że mają własne dziecko, adoptują inne. Nam nie dano wyboru, decyzja mogła być tylko jedna.
Dzisiaj po głowie zaczyna się jej błąkać myśl o rodzeństwie dla Franka, żeby on już nigdy nie został sam. Kiedy powie mu o adopcji? Kiedy przyjdzie na to czas, bo wie, że on powinien znać prawdę.
Ale teraz jest czas na miłość, na szczęście, na zabliźnianie się ran, które są i w Monice i we Franku. Mają siebie. Są w trójkę. Są rodziną. Wygrani, po walce, którą przeszli, która nie raz każdemu z nich odbierała nadzieję na szczęśliwy dom.