„Nie będziesz mieć w przyszłości pretensji do dziecka, że Twoja kariera zawodowa poszła w innym kierunku?”
Takie pytanie ostatnio zadała mi koleżanka podczas rozmowy, gdy chwaliłam się, że kolejny raz w ciągu ostatnich miesięcy 'od tak’ dostałam świetną propozycje pracy.
Jak na dość młodą osobę (26l) posiadam spory staż zawodowy. Zaczęłam pracować gdy miałam 16 lat, będąc dopiero w liceum. Dostałam pracę w jednym z popularniejszych warszawskich klubów studenckich. Moje stanowisko, pięknie nazwane – Obsługa Sali, zapewniało mi kilka groszy na codzienne wydatki. Zakres obowiązków nie był już tak przyjemny – wynoszenie śmieci, opróżnianie popielniczek, zbieranie pustych kubeczków po piwie czy mycie obrzyganej podłogi w kiblu. Mimo to, miałam możliwość oglądać za darmo koncerty swoich muzycznych idoli, pić piwo za free, lansować się możliwością bezproblemowego wzięcia autografu czy zrobienia sobie fotki z gwiazdami. Mimo niezbyt przyjemnych obowiązków, lubiłam swoją pracę, bo była to tak naprawdę oficjalnie moja „pierwsza poważna praca na umowę za którą dostawałam pieniądze” (nie liczę wcześniejszych prac tj. rozdawanie ulotek czy mycie nagrobków na cmentarzu). W miłej, rozrywkowej atmosferze, w rock’owym klimacie. Z czasem „awansowałam” i mogłam też pracować na szatni, w barze, na stoisku z koszulkami i gadżetami, na ochronie czy nawet w biurze klubu.
Pracowałam długo, ciężko i często. Z racji, że dość wcześnie wyprowadziłam się z domu, trzeba było trochę pieniędzy jeszcze zarobić. Wtedy stwierdziłam, że
„im wcześniej zacznę pracować i się usamodzielniać, tym wcześniej moje życie będzie ustabilizowane.”
Nie sądziłam, że byłam tak mądrą nastolatką 😉 . Miałam rację. Bardzo szybko zaczęłam wyprzedzać swoich rówieśników. W końcu bardzo niewielu z nich pracowało licealnym wieku. Pracując w klubie stwierdziłam, że chcę swoją przyszłość zawodową wiązać z eventami, reklamą, sztuką, marketingiem itd. Nie wiedziałam jeszcze dokładnie co chcę robić, ale wiedziałam, że w tym kierunku warto iść. Obserwowałam managerów muzycznych, przedstawicieli mediów, agencji reklamowych i krążyłam w tą i z powrotem.
Kończąc liceum i zdając maturę poczułam ulgę. Uf. Koniec obowiązkowej edukacji, mogę iść na zaoczne studia i znaleźć normalną pracę. Byłam w końcu pełnoletnia, więc nie musiałam już mieć ciągle pisemnej zgody rodziców na zatrudnienie mnie gdziekolwiek. A zatrudniałam się w innych klubach, ubezpieczalniach, callcenter, kawiarniach… Gdzie mnie chcieli to próbowałam.
Zaczęłam studia pedagogiczne o specjalizacji manager i animator kultury. Wtedy dostałam swoją pierwszą pracę na etat w impresariacie teatralnym oraz w świeżo otwierającym się popularnym teatrze w Pałacu Kultury i Nauki. W biurze marketingu. Na stanowisku specjalisty. Wyobrażacie sobie co to było dla 19-latki? Spełnienie marzeń i pierwszy krok w stronę zawodowej kariery!
Copywriting, pomoc przy projektowaniu plakatów spektakli teatralnych, kontakt z artystami, sprzedaż spektakli, kontakt z firmami i dostawcami, kontrola sprzedaży biletów, kasjerek i bileterów, nadzór kasy biletowej przed spektaklami, przygotowywanie premier teatralnych, tworzenie baz danych, spotkania z klientami, rozliczenia, faktury… Uczyłam się błyskawicznie, poznawałam kolejne ważne osoby i zaczęłam czuć flow, które ciągnęło mnie coraz dalej. Wracałam z pracy i chłonęłam wiedzę dalej. Książki, artykuły, prasa… Wszystko byleby uczyć się marketingu i prawdziwej sprzedaży. Jednak wraz z chęciami rósł też stres i presja. Czułam, że nie nadążam, albo właśnie nadążam, ale się nudzę, że potrzebuję czegoś więcej. Po roku postanowiłam zmienić pracę. Od jakiegoś czasu grałam na pianinie elektrycznym w rock’owej kapeli, od dawna też robiłam sobie tatuaże i kolczyki. Mimo zmęczenia pracą i nauką znajdowałam też czas na dość bogate życie towarzyskie.
Koleżanka wciągnęła mnie do pracy w fundacji i związku snowboardowym gdzie miałam zajmować się marketingiem i organizacją eventów i zawodowów sportowych. Nowe wyzwanie, nowe doświadczenie! I like it! Mocno wkręciłam się w środowisko sportowo-imprezowe. Znowu wróciłam do trybu pracy nocnej. Tym razem jako or-ga-ni-za-tor.
Z ekipą znajomych organizowaliśmy zawody sportów ekstremalnych, imprezy w klubach, wernisaże, koncerty. Żyliśmy trochę jak ludzie bohemy. Byli wśród nas muzyki, fotografowie, graficy, graficiarze, piosenkarze, piercerzy i tatuatorzy, przedstawiciele różnych subkultur i kultur. Wspólnie tworzyliśmy nowe rzeczy, nie zawsze przynoszące pieniądze, ale na pewno dobrą zabawę, naukę, doświadczenie i kontakty. W ten sposób powstała moja pierwsza firma – agencja eventowa, a wraz z nią pierwsze niezależnie od nikogo wydarzenia i imprezy, takie jak (pierwszy po 13-latach w Warszawie) konwent tatuażu Body Art Convention 2011, który odbył się w Pałacu Kultury i Nauki. Kilka tysięcy uczestników, artyści z całej Polski, goście specjalni z zagranicy, Jah Jah Frankowski jako prowadzący całą imprezę, masa sponsorów, patronów medialnych i partnerów. Oczywiście nie odbyłoby się to gdyby nie współorganizatorzy z Hardcore-Tattoo. Rok później kolejna edycja i kolejny konwentowy sukces. Jednak zaczęło mnie to wszystko znowu przytłaczać. Miałam dopiero 21 lat i przestałam dawać radę. Rzuciłam studia pedagogiczne i poszłam do Warszawskiej Szkoły Reklamy – kierunek Strategia Reklamy i PR. 2-letnie studium policealne. Rzuciłam agencję eventową, związek snowboardu i fundacje. Rzuciłam też kilka innych rzeczy. Kilka razy się przeprowadzałam do kolejnych wynajmowanych ze znajomymi mieszkań.
Nadszedł czas na coś nowego. Agencja reklamowa. Marketing, ale w innym wydaniu. Social media, reklama, internet, portale. TO BYŁO TO!
Zdobywałam kolejne doświadczenia. Zajmowałam się kreowaniem marki i budowaniem wizerunku w sieci. Tworzyłam reklamy na Facebooku, pisałam artykuły SEO oraz treści na strony internetowe, projektowałam materiały reklamowe dla klientów, tworzyłam fanpage i konkursy. Byłam kreatywna i mocno się realizowałam zawodowo. Jednak po kolejnym roku czułam, że muszę dalej, szybciej, mocniej. Tu już nie czułam rozwoju. Chciałam iść do lepszej agencji. I poszłam. Kolejna agencja reklamowa, w której spędziłam kolejne trzy lata mojego życia.
Po dwóch latach w WSR (mimo, że nie obroniłam dyplomu, bo zaspałam, a rok później zapomniałam przyjść), czas na kolejny etap edukacyjny: Studia licencjackie Dziennikarstwo i komunikacja społeczna spec. marketing i PR, które ukończyłam i nawet tytuł na piątkę obroniłam. Pisałam pracę dyplomową na temat aspektów prawnych reklamy internetowej, który mocno mnie fascynował. Czułam się ekspertem i mądralą.
W tym czasie praca w kolejnej agencji reklamowej pomagała mi zdobywać nowe umiejętności i doświadczenia. Tworzenie większych i poważniejszych kampanii reklamowych, poważniejsze działania w social media, dużo więksi i poważniejsi klienci, większe pieniądze, kampanie offline – w radiu, prasie, telewizji i outdoor’ze. Działania niestandardowe w metrze, pociągach, w parkach, na piknikach śniadaniowych, w siłowniach itd. Nieograniczone pomysły, przygotowywanie ofert, kontakt z mediami, tworzenie scenariuszy spotów radiowych i telewizyjnych. NA-CO-TYLKO-WYOBRAŹNIA-POZWOLIŁA (i oczywiście portfel klienta). Po roku pracy w agencji otworzyłam swoją kolejną działalność gospodarczą (marketingową), gdzie obsługiwałam również prywatnie mniejszych klientów i zaczęłam realizować swój projekt Insulinooporność – zdrowa dieta i zdrowe życie. Wiedziałam już jak się promować w mediach społecznościowych, jak pisać bloga, jak robić reklamy, jak organizować eventy i konferencje dla pacjentów oraz pozyskiwać odbiorców. Dotychczasowa wiedza pomogła mi zrobić ogromny projekt dla ludzi chorujących na insulinooporność i cukrzycę. Bez problemu nawiązywałam nowe kontakty, znajomości, szukałam sponsorów i robię to cały czas.
Myślałam, że doszłam już do momentu tej wyczekiwanej stabilizacji o której wszyscy trąbią. Stała praca, własne mieszkanie, mąż, koniec studiów, kredyt. Życie jak w Madrycie, chociaż coś jednak dalej nie pasowało. Czegoś zabrakło. Więc…
Po trzech latach przyszedł czas w którym zaczęłam czuć, że to jednak jeszcze nie ten moment i nie to miejsce. Rozwód (a jednak), nowy Partner aż w końcu przeprowadzka z Warszawy do Poznania za miłością życia.
Mimo mieszkania w Poznaniu, dalej pracowałam w warszawskiej agencji – zdalnie. Wiedziałam, że to czas w którym powinnam zacząć rozglądać się za kolejną pracą. Żeby iść dalej, wyżej, głębiej. Wysłałam kilka CV i rozdzwoniły się telefony. Odbyło się kilka spotkań, pojawiło sporo propozycji: od agencji eventowych po duże agencje reklamowe. Było w czym wybierać. Zacierałam ręce, bo wiedziałam, że z moimi umiejętnościami, stażem i doświadczeniem – w końcu mogę przebierać w ofertach.
Po miesiącu dowiedziałam się, że… jestem w ciąży.
Szukanie nowej pracy straciło w tym momencie sens. Pozostało utrzymanie się w obecnej agencji chociaż do końca ciąży. Nikt by mnie nie zatrudnił wiedząc, że za kilka miesięcy i tak odejdę, że im bliżej porodu tym większa szansa, że będę musiała brać wolne, będę gorzej się czuła i nie będę mogła pracować w pełnym wymiarze godzin. Praca zdalna dawała mi większą swobodę i możliwość odpoczywania w domowym zaciszu oraz unikania kichającego i zarażającego grypą otoczenia.
W trakcie ciąży dostałam dwie poważne propozycje pracy o które ubiegałam się od kilku lat.
Musiałam odmówić tłumacząc obecną sytuacje, jednak nie zamykając sobie furtki informowałam, że dalej jestem zainteresowana i chętnie wrócę do tematu za dwa lata… Kończyłam połączenie wiedząc, że za dwa lata pewnie i tak nie będą o mnie już pamiętać.
Wyszłam ponownie za mąż za cudownego faceta. Urodziłam cudowną córeczkę. Mieszkamy razem w Poznaniu. Świat wykoziołkował do góry nogami. Siedzenie w domu z dzieckiem kompletnie odbiega od mojego dotychczasowego trybu życia. Nie jest to łatwe, ale z drugiej strony ogromnie przyjemne.
Ostatnio dostałam kolejną propozycje pracy w redakcji dużego i znanego portalu internetowego. Ponownie odmówiłam powołując się na obecną sytuacje. Praca zdalna nie wchodziła niestety w grę.
I wtedy właśnie podczas rozmowy z koleżanką pojawiło się to pytanie:
„Nie będziesz mieć w przyszłości pretensji do dziecka, że Twoja kariera zawodowa poszła w innym kierunku?”
NIE. Wiem, że jestem na tym etapie rozwoju zawodowego, że naprawdę bardzo dużo mogę. Wiem, że nie miałabym problemu ze znalezieniem „pracy marzeń” na świetnych warunkach, z ogromnymi perspektywami rozwoju itd.
Ale wiem też, że nie osiągnęłabym szczęścia mając wszystko, jednocześnie nie mając niczego.
Dalej bym się błąkała, szukała sensu, zastanawiała się gdzie teraz iść i po co. Dalej żyłabym w świecie rock’n’rolla i niekończących się pytań „po co mi to wszystko?”
Teraz niezależnie gdzie poniosą mnie nogi i głowa, wiem, że to co robię ma sens. Mam dla kogo żyć i z kim. Nie żyję już obok, ale żyjemy razem. Wystarczy jeden uśmiech tego małego skrzata, żeby uświadomić sobie, że odmowa „pracy marzeń” to nie jest poświęcenie. To świadoma decyzja, która pozwala mi zrozumieć, że nie ma sensu gonić za karierą i pieniądzem, że najważniejsze jest nie zatracić się w zawodowym wyścigu a znaleźć czas na spokój ducha, wzięcie głębokiego oddechu i czas dla najbliższych.
Niedługo miną cztery miesiące odkąd urodziła się nasza córeczka. Nigdy nie miałam jeszcze tylu dojrzałych przemyśleń, decyzji i refleksji jak przez ten krótki czas. Nigdy nie patrzyłam tak daleko w przód co teraz. Nigdy nie cieszyłam się z tego, że jestem tu gdzie jestem jak siedząc obok męża bawiącego się z córką.
NIE. Nie będę miała pretensji do dziecka, że moja kariera zawodowa poszła w innym kierunku.
Będę jej wdzięczna za to, że pozwoliła mi się zatrzymać i przemyśleć który kierunek wybrać, za to, że pozwoliła mi zwolnić tempo i spojrzeć na otaczający mnie świat, którego wcześniej nie byłam w stanie dostrzec, za to, że wnosi dużo szczęścia do naszego życia i inspiruje do działania. Za to, że po prostu JEST.
Zawodowo i tak mam co robić. Mimo urlopu macierzyńskiego i opieki nad dzieckiem, dalej realizuje projekt dla osób z insulinoopornością i cukrzycą. Stworzyłam projekt Zrozum Matkę, który możecie właśnie czytać, pomagam mężowi w rozwoju jego projektów. Nie stoję w miejscu. Dalej się rozwijam i realizuje, ale myślę, że trochę dojrzalej i mądrzej. Niczego w życiu nie żałuję i nie mam zamiaru. Jako matka i żona czuję, że się spełniam, że mam dla kogo żyć i działać, że mam z kim dzielić się swoim szczęściem.
Po prostu życie w końcu ma sens.