„To jest Nadii mama? Ale gruba. Wygląda jak mors”, „Nooo albo jak jakaś foka”. Pomagałam w klasie przy organizacji jakieś uroczystości. Dziewczynki, koleżanki mojej córki, choć próbowały szeptać, mówiły dość głośno. Na tyle, że ich komentarz usłyszałam. Zostawiłam wszystko i wyszłam. W gardle rosła mi gula. Zapaliłam papierosa, a łzy same popłynęły mi po policzkach.
Mors, foka wieloryb, gruba świnia – tak o sobie myślałam. Ja nie jadłam, ja pochłaniałam jedzenie. To były niewyobrażalne ilości. Bez opanowania. Zostałam mamą w wieku 19-tu lat. Byłam gówniarą, która niewiele wiedziała o życiu. Domowe obowiązki, dziecko. Nadia nie miała odruchu ssania, była wcześniakiem, więc odciągałam pokarm przez kilka miesięcy.
Dziś, kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, wiem, że wiele rzeczy mnie wtedy mimo wszystko przerastało. Bycie mamą, żoną. Odpowiedzialną za kogoś, za małego człowieka. Nie miałam poczucia, że dziecko zabiera mi beztroskie życie, którym wtedy żyły moje koleżanki. Cieszyłam się bardzo, że zostanę mamą i wiedziałam, że w tej roli sobie poradzę. Ktoś mógłby pomyśleć, że to takie naciągane. Bo kto świadomie wybiera zakładanie rodziny w wieku, w którym raczej nie myśli się o odpowiedzialności. Tymczasem ja wybrałam właśnie tę drogę. Pokochałam moje dziecko w momencie, gdy zobaczyłam dwie kreski na teście.
Jednak w czasie ciąży sobie pofolgowałam. Nie wiedziałam, jakie mogą być skutki niekontrolowanego jedzenia. Wychodziłam z założenia, zresztą często kobietom oczekującym dziecka wpajanego, że w ciąży mogę sobie na wszystko pozwolić. To „wszystko” było jedzeniem. Potrafiłam zjeść 10 lodów Bambino, zagryźć ogórkiem kiszonym, i dojeść czekoladką, która leżała na stole. Nie należę do małych i kruchych kobiet. Mam ponad 180 centymetrów wzrostu, więc każdy kilogram więcej sprawia, że wyglądam jak szafa. W ciąży przytyłam 30 kilogramów.
Siedziałam z dzieckiem w domu. Nigdzie nie wychodziłam. Zajadałam swoje życie. Czy miałam depresję? Może. Czułam się samotna, choć obok mnie był przecież mąż, rodzice. Miałam myśli samobójcze. Bywało, że nie miałam siły podnieść się z łóżka. Wstydziłam się wychodzić. Chociaż mieszkamy nad jeziorem, tylko raz byłam z Nadią na plaży. Jak była malutka, a ja pomimo upału ubrana od stóp do głowy siedziałam na brzegu, pot lał mi się po plecach, nie rozebrałam się. Później już nad jezioro nie chodziłam. Nie byłam z jakieś osiem lat. Nawet, jak jechaliśmy nad morze, gdzie przecież nikt mnie nie znał, też się nie zakładałam stroju kąpielowego. Chciałam się schować, zapaść pod ziemię. Jak można się doprowadzić do takiego stanu? Można.
Mąż mówił, że jemu nie przeszkadza, jak wyglądam. I tak mnie kocha. Ale mi trudno było w to wierzyć, skoro sama siebie miałam za nic. Moje poczucie wartości wzięło sobie wolne na bardzo, bardzo długo. Trudno jest siebie zaakceptować, jak tak się wygląda. Nie mam nawet zdjęć z tamtego okresu. Żadnych. Nawet, jak byłam w ciąży z drugim dzieckiem unikałam aparatu jak ognia.
Mój tata spytał, ile ważę. 100 kilo to było za dużo. Za dużo jak na mnie. Miałam problemy z poruszaniem się. Bolały mnie kolana. O kręgosłupie nie wspomnę. Powypadały mi kręgi od nadmiaru kilogramów. Koszmar. Wyobrażasz sobie, dziewczyna niecałe 30 lat, żeby doprowadziła się do takiego stanu. Tata dał mi wtedy książkę o ośle – „Osioł w okularach, czyli jak przejrzeć na oczy”. Wierzę, że nic w naszym życiu nie dzieje się przypadkiem i ta książka też nie przypadkiem do mnie trafiła. Czasami wystarczy jedno przeczytane zdanie, czasami kop od przyjaciółki, czasami sięgnięcie dna, żeby móc się odbić, zmienić coś w swoim życiu. Dla mnie motywacją do dania sobie jeszcze jednej szansy była ta książka. Zrozumiałam, że przecież tylko ja sama jestem za swoje życie odpowiedzialna. Że ode mnie zależy gdzie jestem i kim jestem.
To był początek. Od taty na urodziny dostałam wizytę u dietetyczki. Ja i dietetyczka? Przecież byłam na Dukanie, na diecie Kwaśniewskiego, na diecie kapuścianej. Żadna nie przyniosła rezultatu. Chodziłam na basen – też nic. Kompletnie. Więc niby dlaczego teraz miałoby mi się udać. Nie wierzyłam w jakieś super diety. W ciąży z Kacprem przytyłam tylko sześć kilogramów. „Tylko” – gdzie niby miałabym pomieścić więcej. Ledwo dźwigałam to, co miałam. Ubierałam się w worki, w których wyglądałam jeszcze gorzej…
Pamiętam, jak koleżanki wpadały do mnie o domu. Wyrzucały mi z szafy ubrania, żeby wybrać, co mam na siebie założyć, żeby wyjść z nimi na imprezę. A ja nie mogłam na siebie patrzeć. I one mnie ubierały, robiły mi make up, włosy i mówiły: „Dawaj, choć z nami, nie można tak siedzieć w domu”. Wychodziłam, chociaż niechętnie. Moja córka była już wtedy starsza. Bałam się, że mąż się mnie wstydzi, że ktoś wytknie mnie palcem…
Dietetyczka powiedziała: „Zmieniamy trzy rzeczy, zwykłą sól zastępujemy solą morską, tłuszcze olejem kokosowym, cukier biały – cukrem brązowym”. To była baza, od której wyszłyśmy. Pamiętam, jak zgubiłam dwa pierwsze kilogramy i dwa kolejne. Ale nadal nie wierzyłam, że się uda. Nie wierzyłam w siebie, nie wierzyłam, że sprostam. Jakby moje ciało miało mi wykręcić jakiś koszmarny dowcip wbrew mnie samej.
Po pół roku płakałam widząc 10 kilogramów mniej. Wtedy pomyślałam: „Kurczę, a może to możliwe?”. Później płakałam leżąc w sypialni, mój mąż zdezorientowany spytał, co się stało, a ja po raz pierwszy od 11 lat czułam i widziałam swoje żebra, mogłam ich dotknąć przez skórę”. Wiem, to się może wydać głupie, ale to była moja ciężka praca, to była taka iskra, która przywracała mi uśmiech i chęć do życia.
W półtora roku schudłam 25 kilogramów. Co każdy poniedziałek wchodzę na wagę, cała w stresie, żeby tylko nie zobaczyć ósemki z przodu. Czuję, jak odzyskuję pewność siebie, jak wiele rzeczy sprawia mi przyjemność, jak miło, gdy zahacza mnie pani w sklepie mówiąc: „Gratuluję, jestem pod wrażeniem”.
Nadal jednak wstydzę się rozebrać przez mężem. „Zgaś światło”, mówię. O tym się nie mówi, bo czym się chwalić, nadmiarem skóry, która pozostaje po ciąży, po takiej nadwadze? To jak nóż w plecy dla twoich starań. Twoje ciało po raz kolejny z ciebie zakpiło: „I co myślisz, że ci się udało? Zobacz jak wyglądasz”. A wyglądam strasznie. Z obwisłą skórą na brzuchu – nie i to nie jest jakaś fałda, z martwą skórą na udach. Nago nie staję przed lustrem, a tak bardzo bym chciała w końcu uśmiechnąć się do siebie szeroko. Powiedzieć: „Kurczę, fajna z ciebie babka”. Chciałabym iść z moim dziećmi na plażę, poszaleć z nimi w wodzie. Nie upychać tego nadmiaru skóry w obcisłą bieliznę, gdy marzy mi się założyć sukienkę.
Lekarz powiedział: „Proszę przygotować się na ogromny ból”. Dzięki rodzicom mam w końcu możliwość operacji, zlikwidowania tej części mojego ciała, która ze mnie nadal drwi przypominając czas, kiedy było mi naprawdę ciężko. Ból nie ma dla mnie znaczenia. Chcę zawalczyć o siebie, chcę cieszyć się życiem. Pokochać w końcu siebie i zaakceptować. Tyle już dla siebie zrobiłam, i to też zrobię. Obiecuję to sobie codziennie.
Dlaczego o tym mówię otwarcie? Bo uważam, że każda kobieta ma prawo zadbać i zawalczyć o siebie, o swoje marzenia, choćby inni jej mówili, że nie warto, choćby sama sobie mówiła, że się nie uda.