„Pani dziecko ma nowotwór” – mało pamiętam z tego dnia. Po Świętach pojechaliśmy z Marceliną na kontrolę okulistyczną i już nie wyszliśmy ze szpitala – wspomina Ania, mama Marcelinki, dziewczynki, której pomogły tysiące ludzi – aniołów, jak mówi jej mama.
– Wszystko działo się tak szybko. Jeszcze dzisiaj ciężko poskładać mi myśli. Dowiedzieliśmy się o chorobie Marceliny, o sposobie leczenia nowotworu, a kilkanaście dni później pakowałam walizki, bo lecieliśmy do kliniki Nowego Jorku. Tak naprawdę teraz przychodzi czas, żeby móc spojrzeć spokojnie na to, co się wydarzyło.
Pamiętaj – życie pisze własny scenariusz
Jeszcze przed urodzeniem córki Ania i Radek postanowili, że nie będą zamieszczać zdjęć dziewczynki na społecznościowych portalach. Zdjęcie wózka, łóżeczka – owszem, ale bez samej Marcelinki. Matki jednak mają szósty zmysł, intuicję. – Cały czas, gdzieś z tyłu głowy miałam myśl, że nie uda się nam Marceliny schować przed światem, że przyjdzie moment, kiedy wszyscy ją zobaczą… Bo ona zawsze chętnie szła do innych ludzi, była ciekawa świata. Przypomniałam sobie o tym, kiedy zobaczyłam ulotki ze zdjęciem Marceliny – z chęcią pomocą odzywali się do nas nawet ludzie z Australii.
Pamiętaj – nie obwiniaj się
Tę historię zna wiele osób. Niespełna rocznej dziewczynce stawiana jest diagnoza: siatkówczak – rak złośliwy. W Polsce 90% przypadków kończy się amputacją oka. Na ten rzadki nowotwór choruje rocznie około 20. dzieci.
– Kiedy usłyszeliśmy tę informację, byliśmy w szoku. „Państwa dziecko najpewniej straci oko. Jest ciężko chore”. Taki komunikat otrzymaliśmy i z taką informacją nas zostawiono, bo do gabinetu doktora ustawiała się długa kolejka – wspomina Ania. – Miałam tysiące myśli – że może gdybym szybciej zareagowała, gdybym była bardziej uważna, to stan Marceliny nie byłby tak poważny. Szybko jednak doszłam do wniosku, że jeśli będę się zadręczać i obwiniać to zwariuję, a w takim stanie na pewno nie pomogę Marcelinie. Skupiliśmy się przede wszystkim na tym, co możemy dla niej zrobić.
Z rutynowej kontroli okulistycznej Marcelinka trafiła od razu na oddział onkologiczny. – My jeszcze przesiąknięci rodzinną świąteczną atmosferą, robiąc podsumowanie cudownego dla nas roku, w którym urodziła się nasza córka, na dwa dni przed Sylwestrem słyszymy, że Marcelina jest bardzo ciężko chora. To był szok. Bałam się onkologii… tej atmosfery nadchodzącej śmierci. Tymczasem na oddziale panował wyjątkowy spokój, wszyscy byli bardzo pogodni.
Pamiętaj – proś o pomoc
Ania podkreśla, jak bardzo ważne jest wsparcie. Nie należy się zastanawiać, tylko prosić o pomoc, gdy jej potrzebujemy. – Nie można na siebie brać całego ciężaru, bo możemy go w pewnym momencie nie udźwignąć. Dlatego, kiedy już byliśmy na oddziale, a Marcelinka spała już bezpiecznie w łóżeczku, zadzwoniłam z prośbą o pomoc do mojej mamy i teściowej. Powiedziałam: „Potrzebuję, żebyście byli tu z nami”. Przyjechali od razu, wspierali nas cały czas. Mogłam wyjść popłakać do łazienki, wiedząc, że obok Marceliny siedzi bliska osoba, która daje siłę mojej córce, kiedy mi zaczyna jej brakować.
Ania i Radek zaczęli rozmawiać z innymi rodzicami chorych dzieci. Dowiedzieli się o możliwościach leczenia siatkówczaka… I o kwocie półtora miliona złotych, która jest potrzebna, by Marcelinka mogła przejść leczenie w specjalistycznej klinice w Nowym Jorku. – Siedzieliśmy z naszymi najbliższymi na oddziale i zastanawialiśmy się, jakim cudem jesteśmy w stanie zdobyć takie pieniądze. Dla każdego z nas to była niewyobrażalna suma. Amerykańscy lekarze dają Marcelinie 80% szans na uratowanie oka. W Polsce mówiono, że na 90% Marcelina straci oczko, bo chemioterapia może okazać się nieskuteczna.
Od rodziców dziewczynki z tym samym nowotworem usłyszeli, by nie czekać na wyniki po pierwszej chemioterapii, tylko od razu zacząć zbierać pieniądze na leczenie w Stanach, nie tracić czasu.
Pamiętaj – nie trać nadziei i wiary
To, jaki rozmiar przybrała akcja zbierania pieniędzy dla Marcelinki, zaskoczyła wszystkich. Styczeń to miesiąc, kiedy informacji o chorych i potrzebujących dzieciach pojawia się mnóstwo. Brat Radka – taty Marcelinki, napisał na swoim facebookowym profilu, że półtora miliona złotych to wpłacenie po 10 złotych przez 150 tysięcy ludzi. – Płakaliśmy ze szczęścia, kiedy usłyszeliśmy, że uzbierana jest połowa kwoty, wtedy uwierzyliśmy, że to naprawdę jest możliwe – wspomina Ania.
– Dlaczego się udało? Myślę, że zadziałało kilka rzeczy. My nie postawiliśmy Marceliny w roli pokrzywdzonego dziecka. To piękna dziewczynka, z ogromną chęcią do życia, której przytrafił się nowotwór. A co najważniejsze – nie działaliśmy w pojedynkę – tłumaczy Ania dodając: – Tak nie mielibyśmy szans. Od początku byli z nami znajomi i ich znajomi. Radek porozdzielał zadania. Oni nie spali po nocach, odpowiadali na wiadomości, kontaktowali się ze znanymi osobami, z mediami prosząc o pomoc w nagłośnieniu akcji. Dzwonili do nas obcy ludzie, to było coś niesamowitego… Moja ciocia – katechetka powiedziała, że na początku modliła się o cudowne uzdrowienie Marcelinki. Ale gdy zobaczyła, co się dzieje, wiedziała, że Marcelince zostało dane inne zadanie – zjednoczyć ludzi, połączyć anioły, które chcą nieść pomoc, obudzić dobroć w ludziach. To było jak lawina, ludzie poczuli w sobie moc mogąc pomóc innym, wiemy, że zaczęto organizować zbiórki pieniędzy dla innych dzieci.
Ania wspomina wiele wzruszających gestów. – Nauczyciel z miasta, z którego pochodzę, poprosił, by na pogrzeb jego żony, który zmarła na raka, zamiast kwiatów przynieść pieniądze i wrzucić do puszki dla Marceliny…
Kiedy jeszcze odbywały się koncerty zorganizowane dla Marceliny, Ania już pakowała ich na wyjazd do Stanów. – Zadzwoniłam do naszej doktor prowadzącej i powiedziałam, że my już chyba drugiej chemii w Polsce nie weźmiemy, że lecimy…
Pamiętaj – dobroć wraca
Ania z Radkiem dzisiaj myślą o założeniu fundacji. Pisze do nich wiele osób z prośbą o pomoc. Odpisują, podpowiadają, ale teraz, jeszcze przez jakiś czas, cel mają jeden – wrócić ze zdrową Marcelinką do domu.
Badania dna oka zostały przesunięte na najbliższą środę ze względu na słabsze wyniki krwi dziewczynki. – Jestem osobą myślącą pozytywnie, że wszystko musi pójść dobrze. Już w Stanach od lekarzy usłyszeliśmy, że stan Marcelinki jest bardzo poważny, że nowotwór zaawansowany… Że oni nic nie mogą obiecać. Tu nikt na pierwszym spotkaniu nie daje nadziei mówiąc, że wszystko będzie super.
Dzisiaj Ania mówi o najtrudniejszym okresie: – Teraz mogę spojrzeć spokojniej na to wszystko co przed nami. Nie jest mi łatwo, kiedy pogrążam się w myślach o leczeniu, o chorobie… Pomaga codzienna rutyna. Zadaniowość. Szpital, badania. Spacer. Kolacja. Kąpiel.
Kończymy rozmowę wiedząc, że to przecież jeszcze nie koniec tej historii. Na swoim Facebooku Ania napisała: „Kiedyś opowiem Ci historię o tym, jak tysiące Aniołów zeszło na ziemie, aby Ci pomóc moja Księżniczko!”.