Go to content

In vitro to nie widzimisię. To moje pieniądze, moja decyzja i mój wybór. To często ostateczność

Fot. iStock / oscarhdez

Coś ci powiem – nie rozumiem dlaczego w państwie, w którym płacę podatki, płacę składki na służbę zdrowia, nikt nie chce mi pomóc. Choć to już nawet nie o pomoc chodzi, ale o przywłaszczania sobie prawa decydowania za mnie. Nie dostanę 500 na dziecko, bo go nie mam. Chcę zajść w ciążę, ale państwo mi to skutecznie utrudnia.

30 tysięcy złotych. Tyle, z lekami, badaniami kosztowały mnie dwie nieudane próby in vitro. Dwie próby, które nie były żadnym  moim widzimisię pod tytułem: „A co się będę starać, zrobię sobie in vitro i spokój”.

Decyzję o ciąży podjęliśmy wspólnie z mężem. Byłam tuż przed 30-tką, nie nastawiałam się na zobaczenie od razu dwóch kresek na teście. Wiem, że czasami potrzeba na to czasu. Niepokoić się zaczęłam po roku. Jedna koleżanka zaszła w ciążę, druga miała problemy. A u mnie cisza. Zdecydowałam się na badania. Trafiłam na dobrego lekarza i… się zaczęło. A to coś z prolaktyną, a to z tarczycą. Okazało się, że mam hashimoto, dostałam leki, miało już być dobrze. Nie było. Badanie drożności jajowodów, po którym zemdlałam, a które nic nie wykazało. Zbadano mojego męża, mi przepisano leki, które miały polepszyć jajeczkowanie i zwiększyć szansę zajścia w ciążę.

Wiesz, teraz jednym z najmodniejszych słów w medycynie okazuje się być naprotechnologia. Rząd tyle o niej mówi, wspomina o budowaniu specjalnego ośrodka dla badań. A wiesz, co ja na to? Mnie ogarnia pusty śmiech, bo każda, KAŻDA para jaką znam, która nim zdecydowała się na in vitro przeszłą wszystkie badania, o których teraz z taką dumą mówi posłowie, jakby Amerykę odkryli.

My sami leczyliśmy się przez trzy lata. Badania, leki, wyniki, szukanie specjalistów najlepszych, jechaliśmy na drugi koniec Polski, żeby wykonać badania, które zlecał nam lekarz. Wszystko w imię chęci posiadania dziecka, wyleczenia się i spróbowania jeszcze raz.

Obok problemów z tarczycą, okazało się, że mam endometriozę. Bałam się robić kolejnych badań, by te nie wykazały, na co jeszcze choruję. Ilość leków, jaką zaczęłam przyjmować, żeby pokonać moją niepłodność odbiły się echem na moich stawach, nie mogłam chodzić. Zaczęłam się coraz gorzej czuć. Rozpoczęłam dietę, która miała mi pomóc w zwalczaniu chorób autoimmunologicznych, chodziłam na akupunkturę. Łapałam się wszystkiego, co mi wpadło do głowy. A z drugiej strony chciałam normalnie żyć, nie fiksować się na ciąży, tak, aby wszystko miało swój czas i swoje miejsce. To nie było łatwe…

Po laparoskopii dowiedziałam się, że muszę jak najszybciej zajść w ciążę, gdyż każde przyjmowanie hormonów przyspiesza nawrót endometriozy i kolejny zabieg. Więc do całej i tak trudnej sytuacji doszła jeszcze presja czasu. To wtedy lekarz zasugerował, że może byśmy poważnie pomyśleli o in vitro. Dla mnie była to ostateczność. Nie chciałam, chciałam spróbować wszystkich innych możliwych wariantów, nim zapadnie ta decyzja. Zdecydowaliśmy się na inseminację, ostatni właściwie krok przed in vitro. Nie udało się, zresztą lekarz nie pozostawiał nam żadnych złudzeń.

Właściwie zostaliśmy pozbawieni wyboru, bo zostało nam już tylko jedno. Znajoma czekała na in vitro z rządowego programu. Długo czekała, my nie mieliśmy już czasu. Kolejne leki, kolejne badania, kolejne pieniądze. Krew mnie zalewa, kiedy słyszę, że in vitro to morderstwo, to mordowanie zarodków. Zastanawiam się, czy ktokolwiek z tych wyrażających takie opinie choć pokłonił się nad całą procedurą? Chciał ją poznać?

Za pierwszym razem pobrano ode mnie sześć komórek jajowych. Byłam tak szczęśliwa, że w ogóle się nie zastanawiając podpisałam zgodę na adopcję pozostałych po zapłodnieniu. Tak, adopcję, żeby ktoś inny, kto ma jeszcze większy problem niż my, mógł z nich skorzystać. Można zarodki zamrozić i trzymać przez 25 lat dla siebie, po tym czasie automatycznie przechodzą one do adopcji, albo zgodzić się na nią od razu. Znajoma na adopcję zarodka czeka półtora roku. Kto mi powie, że miliony z nich są niszczone? Wyrzucane na śmietnik? To jedna wielka bzdura. Wiem to, bo z moich sześciu udało się zapłodnić tylko jedną komórkę… Jedną jedyną, która niestety nie rozwijała się w już w moim organizmie… Zrobiłam badanie krwi, nie byłam w ciąży. To, że się nie udało, to jedno… Ale odstawienie leków, moje samopoczucie… Koszmar. Tak bardzo wierzyłam, że się uda, że po tym co przeszliśmy, już nic nie może się wydarzyć. W końcu to in vitro. Zwłaszcza, że mojej koleżance się udało… Mi nie. Nam nie. Nie chciałam, żeby ktoś się nade mną rozczulał. Chciałam to przemyśleć, ułożyć nowy plan działania.

Wiesz, co jest najgorsze. Ta świadomość, że jest się z tym samemu. Mój mąż pracuje na dwóch etatach, oglądamy każdą złotówkę, by odłożyć ją na leki. On jest zmęczony psychicznie, bo też chciałby normalnego życia, a nie wstawać trzy razy w tygodniu o 3:50 do drugiej pracy i pracować w weekendy. Ja pracuję, plus mam własną działalność, żeby zarobić pieniądze na kolejne badania. Każde zwolnienie z pracy, każde badanie – nie masz żadnego wsparcia, nie ma jednego rozwiązania.

Przy drugim in vitro mieliśmy jeszcze jakieś odłożone pieniądze, rodzice też nam pomogli. Dostałam zwiększone do granic możliwości dawki leków, za pierwszym razem wydaliśmy na nie 1500 złotych, za drugim już ponad 2000 złotych. Rząd chce cofnąć refundację… Cena leków wzrosłaby wówczas trzykrotnie. Kogo będzie stać? Ile jeszcze można zrobić, by spełnić swoje największe marzenie, żeby zostać mamą, być rodzicami, mieć pełną rodzinę?

Za drugim razem pobrano 10 komórek… Zapłodniła się jedna, ale i tak słabo dzieliła. Nie chciałam tego słuchać, nie chciałam tej komórki, nie chciałam w ogóle robić sobie jakichkolwiek nadziei. A jednak coś drgnęło… Zadzwonili, żebym przyjechała, że będziemy próbować. Badanie krwi… Chyba jestem w ciąży. Jeszcze jedno. Tak, jestem na pewno. To był Dzień Matki, szalałam ze szczęścia, że warto było to wszystko przejść, umęczyć się, że te wyrzeczenia były po coś.

Niestety, ciąża przestała się rozwijać. I chyba nie to było najgorsze… tylko to, że musiałam czekać na poronienie, musiałam żyć z tą świadomością. Nie chciano zrobić mi zabiegu… A kiedy to się stało, bolało tak, że niemal nie byłam w stanie tego znieść… Zdruzgotało mnie to psychicznie i emocjonalnie. Jakby ktoś wyzuł cię z uczuć, ze zdolności odczuwania czegokolwiek innego poza smutkiem, bólem i otępieniem, które temu towarzyszyło.

To miało być nasze ostatnie in vitro. Ostatnia próba. Od lekarzy usłyszeliśmy, że teraz mają pełniejszy obraz naszej sytuacji, że może jeszcze raz, bo więcej wiadomo, a medycyna przecież cały czas posuwa się do przodu… Nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie spróbowała. Nie mogę teraz odpuścić, teraz kiedy mam świadomość, że jeszcze nie wyczerpałam możliwości…

Rząd chce regulacji ustawy o zarodkach… Chce, by pobierana była tylko jedna komórka jajowa. Po raz kolejny ktoś chce decydować za mnie w imię własnego światopoglądu. Decydować o moich wyborach, moich decyzjach, o moich pieniądzach, bo przecież nikt mi za nieudane próby in vitro pieniędzy nie odda. Nie, oni wskażą komórkę, być może tę najsłabszą z moich wszystkich możliwych do pobrania, tę, której nie uda się zapłodnić! W imię czego, jakim prawem uzurpują sobie możliwość decydowania za mnie? Mój organizm nie jest w stanie wyprodukować komórki, która ze 100% pewnością będzie się nadawała do zapłodnienia. Teraz lekarze mogą próbować zapłodnić sześć, w moim przypadku nawet więcej ze względu na chorobę i czekać, obserwować, która okaże się tą najlepszą, tą, która pozwoli mi urodzić dziecko… Jeśli rząd wprowadzi zapowiadaną regulację nie będę miała już takiej możliwości. Co więcej, nie będę miała właściwie żadnych szans na zajście w ciążę. Ja i tysiące innych kobiet. Wiem, że są pary, które teraz podchodzą do procedury in vitro tylko po to, by pobrać komórki jajowe i je zamrozić, żeby móc spróbować jeszcze raz, odłożyć je, jeśli rząd faktycznie zechce zmienić ustawę. To jest przecież chore. W kraju, w którym mówi się o polityce prorodzinnej, w którym szacunek dla życia i dla drugiego człowieka głoszone są jako priorytety, ma się za nic zwykłego  człowieka i jego potrzeby. I to nie są potrzeby jednej osoby, jednej rodziny, jest ich całe mnóstwo.

Ktoś powie – możesz adoptować. Niby tak, ale jestem po poronieniu, pod opieką terapeuty, choroba obniża nasze szanse, a za chwilę mogą powiedzieć, że jestem za stara, zwłaszcza gdy czasami na dziecko czeka się kilka lat…

Dzisiaj cały czas wierzę w ten nasz cud. Gdzie jest granica? Jeszcze nie wiem. Ale wierzę już teraz ze świadomością, ze może się nie udać. Dopuszczam do siebie taką myśl, ale muszę zrobić wszystko, nie mam wyjścia. Chcę być mamą, chcę nosić dziecko pod swoim sercem, chcę je urodzić, a wcześniej poczuć, jak mnie kopie… Chcę przeżyć piękno macierzyństwa, dlaczego tak trudno to zrozumieć. Dlaczego tak łatwo ktoś chce mi to odebrać, a kto inny tak lekko osądza…