Nie ma dnia, kiedy o tym nie myślę… Czy dobrze robię, czy dobrze zrobiłam, czy daję mu maksimum siebie i swojego czasu, wszystkiego, czego potrzebuje do swojego rozwoju fizycznego, tych wszystkich skoków, biegów, tańców połamańców. Czy wystarczająco dbam o jego rozwój psychiczny? Czy pozwalam mu na błędy, uczę zasad savoir-vivre, dbania o higienę, samodzielności – w końcu sam ubiera gacie i skarpetki! Wymagam pomocy w sprzątaniu, myciu garów, odkurzaniu, układaniu klocków, słuchaniu, czytaniu, wymawiania poprawnego „r”? Czy wystarczająco dbam o to, co je, ograniczam słodycze, chcę, by unikał syfiastego żarcia, nabiału i jajek, na które jest uczulony?
Nie ma dnia, w którym nie płaczę ze zmęczenia, bo mój rano gadający i śmiejący się syn, absorbujący do granic, daje mi coś o czym zapomniałam – energię życiową, życie…
Nie ma dnia, w którym nie patrzałabym w lustro na pociągającą kobietę, jednocześnie innym pokazując swój internetowy seksapil. Nie ma dnia, w którym nie płaczę z samotności, mimo wspaniałych przyjaciół, bez których po prostu nie ruszyłabym z miejsca, którzy we mnie wierzą…
Mimo to w całej tej decyzji jestem sama i dźwigam brzemię trzyletniego szczęścia, za które oddałabym własne życie (czasami mam wrażenie, że oddaję je codziennie)…
Nie ma dnia, w którym nie czuję dysonansu podecyzyjnego i chyba nawet przed-decyzyjnego, bezsilności, a jednak siły, która codziennie dźwiga 20 kilogramów, na czwarte piętro, bo on – mój skarb, trzeci dzień zakatarzony, wiec słaby… Dźwigam wiec jego, wózek i zakupy, żeby później utulić płacz zmęczonego małolata, który nie rozumie zmęczonej głowy, a z powodu przeziębienia ciężko mu się oddycha, więc nie pozwala matce przespać nocy.
Nie ma dnia bez pytania o mleczko do snu do mamy, która już od kilku dni nie karmi, bo jej zdrowie podupada i jest wykończona fizycznie. A i nie ma dnia, gdy nie płacze z braku wiary albo zbyt dużej wiary, że się uda. Tylko co? Tylko muszę zmobilizować się jeszcze bardziej, jeszcze mocniej uwierzyć i na pewniaka przeć do przodu, jak to robiłam, kiedy jego jeszcze nie było… Kiedy udawanie silnej wychodziło mi ciut lepiej…
Nie ma dnia, w którym nie zastanawiam się czy jakkolwiek – oczywiście z naciskiem na dobrze, perfekcyjnie, równoważę mu rzadkie spotkania z ojcem wychodząc do przyjaciół i ich dzieciaków, do kumpla, którego syn uwielbia, a mi serce pęka zamiast się radować, bo taty mu brakuje…
Nie ma dnia, w którym nie uderzyłam się o kant łóżka, stołu czy o drzwi z pośpiechu między zabawą, myciem podłogi, a ratowaniem kubka kakao lecącego na jasny dywan…
Nie ma dnia, w którym nie żałuję kupna białego dywanu. 😉
Nie ma dnia, w którym nie poparzyłam sobie ręki, palca, czy innej części ciała łapiąc gorącą patelnię w której syn mieszał sos do obiadu przy wspólnym gotowaniu, bo gotujemy razem, odkąd młody skończył rok – tak, poświęcałam wtedy dwie godziny na obiad, teraz pół. 🙂
Nie ma dnia, a może bardziej wieczora, gdy nie przeszukuję szafek próbując znaleźć szybkie rozwiązania na ukojenie bólu istnienia samotnej matki „z wyboru”. Tak określił mnie mój były mąż: „przecież to twój wybór”. Alkohol, krzyk i inne przewinienia wysoki sądzie to NIC, odejście to MÓJ WYBÓR. Radź sobie sama, a ja cię osądzę.
Tak… Nie ma dnia, w którym się nie boję, nie ma też dnia, w którym usiadłabym ze spokojem, by napić się herbaty, by poczuć się szczęśliwą.
Tak wygląda moje życie drodzy rodzice, teściowie, oskarżyciele, adwokaci, normalni i nienormalni… Bycie rodzicem łatwe nie jest, a samotnym (w związku czy nie) rodzicem łatwe nie jest wcale…
Więc prośba ode mnie: nie oceniajcie – wspierajcie. Codziennie rano staram się budzić z uśmiechem mimo łez w sercu, bo mamie i tacie nie udało się stworzyć wspólnego domu.
Matka XY