W lutym skończyłam 31 lat. Nie ukrywam swojego wieku, ponieważ uważam, że nie ma się czego wstydzić. Patrzę rano w lustro i widzę całkiem nieźle wyglądającą, spełnioną i szczęśliwą żonę wspaniałego faceta i mamę dwóch przecudnych synów…. a tak naprawdę? G*wno prawda!
Od 5 miesięcy, tygodnia i 3 dni karmię piersią, czuję się uwiązana jak pies, choć pracuję, wychodzę z domu i spotykam się z ludźmi, którzy mają inne nazwisko niż moje panieńskie i obecne, czyli krótko rzecz ujmując, mam kontakt ze światem zewnętrznym.
W momencie, kiedy zostałam mamą pierwszy raz, wszystko było nowe. Ból po cc, bolesne karmienie, pierwsza kąpiel, pierwsze ćwiczenia, pierwszy seks po połogu, pierwsze niewyspanie, zmęczenie inne niż wszystkie wcześniej. Celowo unikam pozytywnych emocji związanych z „byciem rodzicem” (każdy, kto mnie zna, wie, że nie uważam mężczyzn za mniej odczuwających, mniej zdolnych i mniej sprawnych rodziców). Nie uważam, że w rodzicielstwie wszystko, co nas przytłacza, denerwuje, dobija do podłogi, na której się leży czasami kilka dni, tygodni, miesięcy, możemy przykryć miłością do dziecka i powiedzieć za rok lub dwa (posiadam tylko takie doświadczenie), że to wszystko jest nieważne, bo jak się dziecko uśmiechnie, to problemy znikają. Ja na pewno tak nie mam.
Lubię być mamą, ale to jest niewymownie trudna rola. Kiedy ostatnio pisałam swoje cv (pierwszy raz od naprawdę wielu lat), szykując się do powrotu na rynek pracy, sama się dziwiłam, czego to ja już w życiu nie robiłam. Jestem osobą samonapędzającą się do życia. Kolejne zlecenia, obowiązki, spotkania, terminy motywują mnie i mobilizują. Nowe wyzwania traktuję jak egzaminy z życia. Staram się wymagać od siebie tyle, żeby się nie cofać. Nie cofam się nawet po to, aby wziąć rozbieg, ponieważ rytm, w jakim żyję powoduje, że jestem gotowa do nowych wyzwań. Jednocześnie mam granicę, której nie przeskakuję i ta granica nazywa się „minimum konieczne dla rodziny”. Kiedyś słowo „rodzina” zastępowałam słowem „mąż”. Nic kosztem moich najbliższych.
Drugi poród i drugi syn to w moim życiu prawdziwa rewolucja. O ile nie miałam problemu z planowaniem rok czy dwa lata temu, o tyle teraz nie mogę zaplanować nawet tego, czy rano zjem śniadanie. Już tydzień po wyjściu ze szpitala po porodzie, starszy syn trafił do szpitala z zapaleniem płuc. Ja musiałam zostać w domu, ponieważ jestem matką karmiącą i w tej roli nikt mnie zastąpić nie mógł. Z pierworodnym długie 10 dni spędziła w szpitalu babcia. Kiedy chcemy pójść ze starszym synem na basen, młodszy jest chory, kiedy nadchodzi planowany wyjazd, któryś z synów jest chory, kiedy chcę iść z młodszym na spacer, starszy 15 minut przed wyjście zapada w zimowy sen.
Do tego wszystkiego przytłacza mnie (podkreślam kolejny raz – matkę karmiącą) skaza białkowa i uczulenie na cytrusy u młodszego syna i ograniczenia pokarmowe, które mnie obowiązują. Po prostu nie mogę zagryźć złego samopoczucia ani czekoladą, ani czipsami, ani pizzą, ani niczym innym, bo mleko jest dodawane chyba nawet do wody mineralnej…
22 miesiące – to jest różnica dzieląca Marka i Mariusza. To jest jednocześnie powód, przez który czasami żałuję, że urodziłam pierwszego syna.
Powód? Gdyby nie było pierwszego, nie byłoby też drugiego. Tak, tak. Nie wiedziałabym nadal, jak to jest być mamą, jakie to cudowne widzieć, jak dzieci rozwijają się, jak uczą się chodzić, mówić, jak sikają do toalety, robią kupę w rękawy, prują rajstopy minutę przed wyjściem na imprezę i puszczają pawia, kiedy pokonasz pierwsze półpiętro i jesteś w drodze na ważne spotkanie, urodziny kuzyna, wizytę u dentysty.
Wiem, że to niepopularne, że to nie brzmi dobrze, że „jak tak można, olaboga, laska zwariowała”… Przeżyłam już kilka takich momentów, kiedy siedziałam obok płaczącego syna i sama płakałam, powtarzając sobie w głowie: „po co ci, Ewka, te dzieci, po co urodziłaś pierwszego syna, dziś byłabyś wolnym człowiekiem”. Przychodzą tak trudne momenty, że tylko bycie zatwardziałym tchórzem ratuje moje życie, bo inaczej dawno wąchałabym kwiatki od dołu. Dziwię się, że mąż jeszcze nie zdobył dla mnie skierowania do psychiatryka, wszak czasami zachowuję się jak typowa wariatka. Płaczę, trzaskam jedynymi drzwiami w mieszkaniu (poprawiam drzwiami w samochodzie), powtarzam w kółko, jaka to ja jestem umęczona przez życie, albo wręcz przeciwnie jestem przebrzydle spokojna, opanowana, miła i uprzejma, ale gdyby ktoś odważył się mnie dotknąć, to powybijałabym wszystkie zęby.
Po takich akcjach, kiedy ręce opadają mi z naszego drugiego piętra do piwnicy, przychodzi starszy syn i przytula się do mnie mocno, albo młodszy zaczyna coś sobie gadać pod nosem uśmiecha się, patrząc mi w oczy. I zapominam o tym wszystkim, co czułam chwilę wcześniej? Nigdy w życiu! Staję przed lustrem i mówię: „wyglądasz jak kupa, masz wory pod oczami, nie masz czasu na nic oprócz pracy i domu (nie liczę dwóch godzin fitnessu w tygodniu i powolnego, samotnego spaceru do sklepu, w którym wszystkich przepuszczam w kolejce i mówię, że jestem teraz w SPA, więc do domu mi się nie spieszy), cycki wiszą ci do pępka od tego karmienia, zachowujesz się jak wariatka, ale jesteś „hardcorem”, bohaterem w swoim domu, bo przy tym wszystkim jesteś pewna, że dzięki tobie twoja rodzina jest szczęśliwa”. No i jak trochę popracujesz nad sobą, to jesteś całkiem nieźle wyglądającą 31-letnią babką.
W tym miejscu, w którym jestem, chcę podkreślić, że zazdroszczę wszystkim, których dzieci już sobie same robią śniadania, mieszkają w szkołach z internatem, nie wracają do domu na noc, a do rodziców przychodzą tylko z prośbą o transfer z domu w miejsce docelowe. Zazdroszczę też tym, którzy nie wiedzą, o czym ja piszę, nie mają dzieci, mieć nie chcą. Żałuję czasami, że ja już tak powiedzieć nie mogę. To znaczy mogę. Mogę nie chcieć mieć dzieci, ale to nic nie zmieni, skoro już je mam.
Jestem szczęśliwą kobietą, ale czekam już na okres, kiedy będę mniej mamą, a więcej żoną, koleżanką, córką, siostrą.
Zapraszam na mój profil w serwisie społecznościowym Facebook!