Dzień zaczynam od kawy, palenia i gazety. Na bogato. Biorę „Rzeczpospolitą”, robię kawę i idę do kotłowni palić w piecu mamrocząc pod nosem przekleństwa, dlaczegoż też dałam się namówić na tę przeprowadzkę na wieś. I jakąż jestem ofiarą losu, że nie mogę poradzić sobie z tym p…ym piecem centralnego ogrzewania.
A miało być tak pięknie, jak w dzieciństwie. Wspomnienie jest takie: ukochana babcia w kraciastej chuście paliła w wielkim piecu kaflowym. Na stale gorącej płycie kuchni gotowała się zupa z kiszonej kapusty (pewnie inne też, ale tę pamiętam). Ciepło płynące od pieca pozwalało skutecznie odgrodzić się od mrozu za szybą. Wspomnienie tak mocno wbiło mi się w głowę, że przeprowadzając się na wieś marzyłam o takim domu, gdzie będzie kuchnia kaflowa. Sama poezja.
Podejmujemy decyzję o przeprowadzce. Szukamy starej, romantycznej chałupy z prawdziwą kuchnią do wynajęcia. Szczęśliwie nie znaleźliśmy (Bogu dzięki, bo w domu byłoby nie tylko zimno, ale i głód), ale trafił się dom z własną kotłownią. Cóż, jakoś to będzie z tym paleniem – stwierdziliśmy, chociaż kompletnie nie mieliśmy pojęcia, na co się porywamy. Ale w harcerstwie byliśmy, drwa na ognisko znosiliśmy, ogień paliliśmy, studia skończyliśmy, internet mamy, to wszystko co trzeba wygooglamy. Damy radę. Jakoś.
Najpierw zakup węgla – googlamy i głupiejemy. Jakiś orzech, jakaś kostka. Kalorie? Węgiel nie tuczy, przeciwnie od jego dźwigania, czuję jak chudnę. Jedziemy na skład węgla na konsultację. Pan poleca, bierzemy trzy worki. Jakoś się pali, więc uznajemy, że trzeba iść w hurt. – Dwie tony bardzo proszę – zamawiamy wykładając na ladę chyba ze 13 stówek w zamian. Pan przyjmuje, kwituje, mówi, że przywiezie po południu. Czekamy. Jest.
– Macie szczęście – mówi kierowca. Skończył się tamten węgiel, który zamówiliście, ale daliśmy wam droższy w tej samej cenie – zachwala. – Stary numer – mówi sąsiad, nasze guru. – Ten węgiel nie schodzi, bo się nie nadaje do domowych pieców. Trzeba było stać i pilnować, żeby dobry dali – tłumaczy. I na koniec dodaje jakoś smutno: współczuję palenia.
Stoimy jak ostatnie sieroty nad dwoma tonami czarnego złota, które może byśmy oddali, ale nie ma jak. Odebrać nie odbiorą, sami nie odwieziemy. Ufamy, że jakoś to będzie.
I jakoś jest. Jeśli bogowie ognia mi sprzyjają, rozpalam w piecu z godzinę wrzucając co i rusz kolejną przeczytaną stronę Rzepy dla podtrzymania płomieni. Jeśli nie – to czytam nawet dział prawny i dodatek dla firm przeglądam. Jestem na bieżąco jak nigdy.
Z kolei, gdy los chce się na mnie zemścić, to w kotłowni rozpoczynam swój dzień pracy. Zeszyt na kolana, długopis w rękę, telefon przy uchu i dzwonię do bohaterów pisanych tekstów udając, że jestem w ciepłym biurze w samym centrum miasta. Ba, nawet potakuje, gdy ktoś mi mówi, że my w tej Warszawie to nie mamy pojęcia, jak wygląda prawdziwe życie. Nie mamy z pewnością. Nie miałam – przyznaję w duchu.
Jestem przekonana, że te cholerne piece są jedną z głównych przyczyn alkoholizmu na wsi. Nic tak nie rozgrzewa w tym ziąbie jak nalewka (przy okazji, siostra dzwoniła, że ma pigwę i czy chcę). Nalewki produkują tu wszyscy. Bo jak tu inaczej żyć, pani premier, jak żyć w tym zimnie i nostalgii.
Wydaje mi się nawet, że gdyby rząd w ramach walki z alkoholizmem, zamiast likwidować tzw. małpki, dopłaciłby do gazowego ogrzewania w tych starych domach, to sukcesy na tym polu byłyby z pewnością większe. Dla zdrowia, środowiska i samopoczucia obywateli mieszkających na prowincji.
Ale są i zalety takiego rozwiązania. Nie ma szans, żebym gdzieś wyszła z domu bez lakieru na paznokciach. Dziękuję serdecznie temu, kto wymyślił szare. Kryją węgiel idealnie.
Więcej zalet nie jestem w stanie wskazać. Dlatego jeśli marzysz o domku na wsi i sielskim życiu, za NIC W ŚWIECIE nie przeprowadzaj się tam, gdzie stoi piec. Będziesz żałować. Aż do lata.
Bo potem to naprawdę pięknie jest.