Można być nieszczęśliwym w każdym miejscu na ziemi. Nawet w tym najpiękniejszym. Można też być całkowicie szczęśliwym i to bez względu na to, gdzie się akurat jest. Stan umysłu to taka tylko trochę skomplikowana sprawa. No i całkowicie od nas samych zależna. W głowie siedzimy bowiem my i tylko my. I dla jasności, mam własną głowę na myśli, nie jakąś tam cudzą, do której bywa, że wpadamy czasem. Własną głowę mam na myśli i ten umysł, który jak eksperymentalna mysz, podlega niekończącym się, emocjonalnym testom.
Warto tutaj dodać, że stan umysłu jak nic na świecie, rzutuje na nasze samopoczucie, na to jak postrzegamy i interpretujemy świat, jakie znaczenie nadajemy zjawiskom i zdarzeniom. Kiedy jesteśmy smutni, świat jest smutny razem z nami. Kiedy wewnętrznie rechotamy ze szczęścia, środek listopada z ulewnym deszczem i płynącymi środkiem chodnika strumieniami wody, jawi się nam jako zabawne wyzwanie. Skaczemy ponad kałużami zwinnie i z gracją jak jakieś gazele. Deszcz zaś jest taki piękny, taki życiodajny.
Nie tylko o szczęście przy tym tu chodzi, lecz o każdą emocję, każde uczucie, które w sobie nosimy. Złość, irytacja, głupkowatość, spokój, wesołość, podekscytowanie i całe mnóstwo innych filterków przez które przepuszczamy życie… to one wszystkie nadają ton naszym dniom.
Pewnie, że łatwiej jest powiedzieć czy napisać niż zrobić. W końcu jak nas chandra dopada to robi to konsekwentnie, a jak w złość wpadamy to też najczęściej nie na własne życzenie, lecz sprowokowani czymś zewnętrznym. Prawda? Ano nie do końca prawda. O tym czy ktoś lub coś ma moc wytrącenia nas z równowagi albo zagonienia nas do doliny smutku, decydujemy bowiem my sami.
W grudniu pojechałam na Kubę i zakochałam się w tej wyspie (o kubańskim resecie pisałam jakieś dwa artykuły temu). Wszędobylski komunizm wydał mi się sentymentalny, klozetowa babcia wydzielająca papier za pieniążek kompletnie mnie rozczuliła, a serca wycięte z ananasa czy gujawy i podawane na śniadaniowym talerzu przez podejmujących nas u siebie w domach ludzi, uznałam prawie za wyznanie miłości. I owszem, na ulicach kubańskich miast prawie każdy uśmiechający się do ciebie Kubańczyk mógł oznaczać, że za chwilę padnę ofiarą naciągacza. Za jedno zdjęcie z kolesiem ucharakteryzowanym na Che Guevarę dałam człowiekowi dolara. Zrobił taką obrażoną minę, że natychmiast wyciągnęłam drugiego. Kiedy jednak dalej się dąsał jak paniusia jakaś, powiedziałam mu: hey Che! Take, it easy i udałam się w swoja stronę bez żadnych negatywnych uczuć do naciągacza.
Zocha pojechała na Kubę w styczniu i Kuba zmieszała jej uczucia. Komuna irytowała ją na każdym kroku, załatwianie czegokolwiek z nierozumiejącymi konceptu czasu na wagę złota Kubańczykami doprowadzało ją do szału, a kiedy w drzwiach do toalety stanęła starsza pani z wyciągniętą ręką po kasę, Zocha dostała histerii. Rzecz jasna padła też ofiarą naciągacza, co tylko dolało oliwy do ognia.
Ja na Kubie byłam w niebie. Zocha na Kubę więcej nie pojedzie. Ta sama Kuba, ta sama kubańska komuna z całym wachlarzykiem tak dobrze znanych nam skądinąd ludzkich zachowań, ci sami naciągacze i ta sama babcia klozetowa. Wszystko takie same, ale jakże różny odbiór i jakże różne wakacje.
Bo ja na Kubę pojechałam z otwartym umysłem i bez zbędnych oczekiwań. Wiedziałam, że ludzie są tam biedni i uznałam, że cokolwiek zechcą mi „dać”, tak by uczynić mój pobyt na Kubie autentycznym, będzie po prostu w sam raz. Zocha pojechała na Kubę z pewnym nastawieniem. A że wcześniej miała okazję doświadczyć gościnności Hindusów i Tajów, Kubańczycy wydali jej się najgorsi i tyle. Zocha sama przyznała, że miała porównanie i przefiltrowała Kubę przez tajlandzko – indyjskie doświadczenia. Tak oto Zocha lekko zepsuła sobie wakacje i to poniekąd na własne życzenie. Ja tymczasem, spędziłam 8 dni w niebie. Zamiast bowiem skupiać się na tych gorszych bądź co bądź szczegółach, w pełni oddałam się temu co na Kubie najlepsze. To zaś co nie najlepsze przepuściłam przez filterek sentymentu, rozbawienia, żartu, dobroduszności i jakoś tak wszystko wydało mi się piękne.
Diabeł zatem jak widać, siedzi w filterku. W tym znaczeniu jakie nadajemy sytuacji w jakiej przyjdzie nam wylądować. Kuba jest Kubą i Kubą zostanie. Ale to jaką będzie Kuba dla nas, to już my sami zdecydować musimy. Kubie nic do tego, no poza tym, że otwiera się przed nami wachlarzem możliwości nieskończonych. Serwowane są nam one w wersji bezbarwnej (choć o kolor to na Kubie akurat nietrudno), beznamiętnej, całkowicie bezuczuciowej. Jak prawie wszystko w życiu. Fabryka emocji natomiast mieści się w naszej głowie. To stamtąd malujemy świat, modelujemy jego znaczenie. To tam decydujemy o tym czym jest dla nas szczęście i jakie warunki muszą zaistnieć abyśmy uznali, że bingo! Strzeliliśmy w szczęścia dziesiątkę. Proste to poniekąd jest jak drut. Kto ten mechanizm rozumie ten zapewne też wie, że z równowagi wytrącamy się sami, do doliny smutku podróżujemy z inicjatywy własnej, tak samo jak i do kubańskiego nieba, tak samo jak i do kubańskiego piekła. Nie ma innej opcji, poza własną głową. Nasz świat wykluwa się z naszej głowy, a kiedy się rodzi, przechodzi przez emocjonalny filterek, którym sami zarządzamy. Nasza głowa, nasze emocje, nasz filterek. Kto zatem stworzył NASZ świat? No właśnie…