Go to content

Sharon Stone: Nikt mi nie powiedział, jak beznadziejna była moja sytuacja. Przeczytałam o tym w magazynie „People”

Sharon Stone, fot. Roland Godefroy adapted by Blofeld, Gage Skidmore from Peoria, AZ/ domena publiczna

– Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że pochyla się nade mną mężczyzna. Był tuż przy mojej twarzy. Jego spojrzenie było tak łagodne, że pomyślałam: zaraz umrę. Nieznajomy gładził mnie po głowie, po włosach, o Boże, był taki przystojny. Wolałabym, żeby to był mój kochanek, a nie ktoś, kto właśnie powiedział: „Doszło u pani do krwawienia w mózgu” – czytamy w książce Sharon Stone „Pięknie jest żyć dwa razy”.

Opowiadając swoją historię Sharon Stone mówi o drodze do uzdrowienia, miłości i celu. Stone, jedna z najbardziej znanych aktorek na świecie, doznała rozległego wylewu, który kosztował ją nie tylko zdrowie, ale także karierę, rodzinę, majątek i globalną sławę. W „Pięknie jest żyć dwa razy” aktorka pisze o wysiłkach by odbudować swoje życie i powolnej drodze do odzyskania pełni siebie i pełni zdrowia. W branży, która nie akceptuje porażek, w świecie, w którym zbyt wiele głosów jest uciszanych, Stone znalazła siłę by powrócić, odwagę, by zabierać głos i wolę by zmieniać życia mężczyzn, kobiet i dzieci na całym świecie.

W tej intymnej książce, tak szczerej, jak osobista rozmowa, Stone opowiada o przełomowych rolach, przyjaźniach zmieniających życie, najgorszych rozczarowaniach i największych osiągnięciach. Zdradza, jak od przemocowego dzieciństwa doszła do kariery w branży, która pod wieloma względami, pod przykrywką pieniędzy i przepychu, stosuje takie same metody. Opisuje siłę i sens, które odnalazła w swoich dzieciach i działalności humanitarnej. A w końcu dzieli się tym, jak walczyła by odnaleźć nie tylko swoją prawdę, ale też pojednanie i miłość rodziny.

Prezentujemy fragment książki „Pięknie jest żyć dwa razy” Sharon Stone”

Po kilku tygodniach obudziłam się na oddziale intensywnej terapii. Miałam za sobą wielogodzinną operację mózgu. Aby uratować mi życie, zastąpiono moją pękniętą tętnicę kręgową cewnikami. Kiedy się o tym wszystkim dowiedziałam, próbowałam wyrwać z żyły kroplówkę z przeciwbólowym dilaudidem. Niepotrzebny gest, bo powiedziano mi zaraz, że i tak muszę odstawić opioidy, żeby nie dostać ataku padaczkowego.

No świetnie, do tego wszystkiego zostałam narkomanką. Nikt mi nie powiedział, jak beznadziejna była moja sytuacja. Przeczytałam o tym w magazynie „People”. W sali pojawił się pielęgniarz, żeby podłączyć mi nową kroplówkę, bez końca usiłował wymacać moją niewyraźną żyłę. Opowiadał o wszystkich moich rolach, które uważa za rozczarowujące. Według niego rozczarowywały nie tylko poszczególne kreacje, ale moja praca w ogóle, i domagał się, żebym mu to jakoś wyjaśniła. Uciskał i uciskał żyłę, aż zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie chce mnie zamordować. Zamilkłam zupełnie i przesuwając się powoli, centymetr po centymetrze, sięgnęłam po przycisk wzywający pomocy.

Po chwili, która wydawała się wiecznością, przy moim łóżku pojawiła się inna pielęgniarka. Starałam się zabrzmieć dziarsko: „O, dzień dobry, mamy tu trochę problemów z żyłą. Może ktoś inny mógłby to zrobić?”. Spojrzałam na kobietę, próbując wspiąć się na wyżyny talentu, natychmiast wejść w rolę i przekazać spojrzeniem, jak bardzo jestem zdesperowana. Chciałam, żeby odczytała moje myśli, i chyba się udało, bo wyprowadziła pielęgniarza z pokoju. Nie mogłam pozbyć się myśli, że jestem gównianą aktorką. Wezwałam nawet do szpitala doradczynię zawodową. Usiadła przy mnie z torebką na kolanach, opanowana jak zawsze. Jej spojrzenie mówiło: „Kobieto, musisz po prostu
wyzdrowieć”. Moim zdaniem to wspaniały przykład, że narkotykom zawsze trzeba mówić nie.

Spędziłam w szpitalu wiele bezsennych nocy i przespałam wiele dni. Uporczywie powracały do mnie sny, w których uczyłam się nowego języka programowania, kodu, który objawiło mi pięć aniołów. Zasypiałam dopiero po wschodzie słońca. Nocami wpatrywałam się w ciemność, widziałam włókna unoszące się w powietrzu, czułam pustkę, nasłuchiwałam, czy w pobliżu nie ma mojego syna. Nie byłam pewna, czy przeżyję, czy umrę – czy powinnam przeżyć, czy umrzeć.

Okazałam się jedną z tych szczęśliwczyń, które nie poddały się niewesołym rokowaniom i wydostały się z rumowiska, jakim jest neurologiczny oddział intensywnej terapii. Została tam osiemnastolatka z łóżka obok, która nie przestawała krzyczeć i desperacko próbowała wyprostować kręgosłup – nie było przy niej rodziców, opiekowała się nią młodsza siostra. Zostawiłam za sobą wszystkie opustoszałe posłania otaczające stanowisko pielęgniarek, opuszczone przez dusze, które uniosły się w górę. Zostawiłam zapracowane maszyny, zmęczone pielęgniarki i zmęczonych pielęgniarzy. Wspomnienie ich dobrych, szlachetnych twarzy wciąż dodaje mi sił.

Wychodziłam stamtąd nierównym, chwiejnym krokiem, wlokąc nieco prawą nogę. Lewa strona mojej twarzy była zniekształcona i obwisła. Nie miałam czucia w lewej nodze od kolana w górę. Wypowiadałam słowa nieświadoma, że się jąkam. Nie zdawałam sobie sprawy, że na ścianach pomieszczenia nie było żadnych kolorowych plam. Utraciłam słyszenie kierunkowe w prawym uchu i bardzo dużo kilogramów.
Wchodziłam w najmniejszy rozmiar przy 174 centymetrach wzrostu. Kiedy słońce opromieniło mnie po wyjściu ze szpitala, poczułam się mała, wychudzona do kości. Trudno było mi utrzymać się w pionie, ale stanie sprawiało mi tyle przyjemności.

Jeśli chcecie przetrwać krwotok śródmózgowy, ale też, jak sądzę, każdą inną walkę na śmierć i życie, musicie przede wszystkim nauczyć się zaufania. Pytanie tylko: komu ufać? Myślę, że mogłabym wywalczyć złoty medal na mistrzostwach świata w paranoi. W czasie rekonwalescencji po urazie mózgu miałam kłopoty ze spaniem, a przynajmniej ze spaniem w normalnych porach. Mój mózg próbował się przeprogramować.

Pewnego dnia przyszła dziewczyna, która miała mi zrobić manikiur i pedikiur. Nie mówiła zbyt dobrze po angielsku, była Wietnamką. Trzymałam stopy we wspaniałej, kojącej wodzie. Pedikiurzystka podniosła jedną z nich i powiedziała coś, co brzmiało jak „Ciogoipace?”. Poprosiłam ją, żeby powtórzyła te słowa dwa lub trzy razy, chciałam dobrze zrozumieć, a z moim kojarzeniem nie było najlepiej. Wówczas uniosła moją stopę wyżej i zachęciła, żebym spojrzała. Miałam na niej tak dużo włosów, że wyglądałam jak małpa. Dziewczyna spojrzała
na mnie po raz kolejny i zrozumiałam już bez problemu, co mówi: „Czy ogolić palce?”.

No i zostałam Wielką Stopą! Szczęśliwie wyszłam z OIOM-u na neurologii, ale, skarby, to, co czekało mnie teraz, nie było łatwe. Zrobiłam się zachowawcza, cicha i uważna. Musiałam słuchać. Wsłuchiwać się, bo moje prawe ucho było na tyle uszkodzone, że musiałam obracać głowę w lewo i obserwować ruchy warg moich rozmówców, żeby zrozumieć, o co im chodzi. O, tak, dostałam w kość. Los zafundował mi niezłe lanie.
(…)

Dochodzenie do siebie było bolesne. Zwyczajnie siadając na kanapie, czułam, jakby ktoś mnie policzkował: głowa mi się przekrzywiała, wydawałam z siebie dźwięk jak przy ciosie, a twarz po jednej stronie robiła się czerwona. Czasami dopadał mnie ostry ból u góry czaszki, a skóra na czubku głowy pokrywała się kilkucentymetrowymi guzkami. Kiedy indziej czułam, jakby moja noga była mokra albo krwawiła, albo piekła. Łącza w mojej głowie zupełnie się poplątały i wysyłały najdziwniejsze sygnały do różnych zakątków ciała. Miałam się wkrótce dowiedzieć, że przez dwa lata nie będę w stanie czytać ani nawet zapamiętać, gdzie odstawiłam filiżankę. Ale wciąż wstawałam z łóżka, żyłam i wciąż byłam matką półtorarocznego chłopca, który mnie potrzebował. Nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzę, wiedziałam tylko, że tak będzie.
(…)

Mogło być tak, że moje dotychczasowe życie odeszło już na zawsze. Część moich przyjaciół i przyjaciółek wytrwała przy mnie, ale dla niektórych to wszystko okazało się zbyt przytłaczające i rozczarowujące. Nie miałam pojęcia, czy kiedykolwiek wydobrzeję na tyle, żeby wrócić do pracy: zapamiętywać tekst, dobrze się prezentować i być fotografowana jako Sharon Stone. Wypadłam z obiegu. Nawet nie byłam pewna, czy poradzę sobie ze zwyczajnym życiem.

Nie spałam po nocach i pytałam samą siebie, jak sobie poradzić. Miałam zaburzenia wzroku: widziałam plamy koloru na ścianach, a kiedy szłam, podłoga wibrowała mi pod stopami. Przy każdym mrugnięciu w kącikach oczu błyskało mi światło. Kiedy mówiłam o tym lekarkom i lekarzom, przeprowadzali rutynowe badania. Musiałam zamykać oczy i dotykać palcem nosa, stawać i podskakiwać na jednej nodze. Uderzano mnie w kolano młoteczkiem i mówiono: „Wszystko jest w porządku”. Przeżyłam, i już to było wyjątkowe. Wszyscy machali ręką na resztę. Nikt nie zlecił mi żadnej opieki pozabiegowej.

Całymi miesiącami żyłam jakby w otchłani. Zagubiona, zaskoczona, rozespana i zdruzgotana. Aż pewnego dnia mój synek wszedł do sypialni i z całej siły popchnął stojak z narzędziami przy kominku. Narobił straszliwego hałasu. Myślałam, że głowa mi pęknie. Nie wierzyłam też
własnym oczom. Stanął przed moim łóżkiem w śpioszkach, spojrzał i powiedział: „Koniec z piżamką, mamusiu”. Walczył o mnie i dał mi to do zrozumienia. Nie wiedziałam, co robić. Potrzebował mnie, a ja bardzo go kochałam i też go potrzebowałam. Z łóżka do podłogi było tak daleko, a ja od miesięcy byłam nie do życia. Ale bardzo go kochałam.

Podniosłam się, wzięłam kąpiel, a on cały czas siedział obok. Ubrałam się. Podjęłam wysiłek. Zadzwoniłam do Quincy’ego Jonesa do Los Angeles. Przyjaźniliśmy się i wiedziałam, że miał za sobą dwa tętniaki. Nie tylko to przeżył, ale wciąż był jednym z najważniejszych ludzi w swojej branży, angażującym się też w działalność charytatywną. Wziął mnie wtedy pod swoje skrzydła i zatroszczył się o mnie. Zaprosił nas na bożonarodzeniową kolację.

Kiedy kilka tygodni później pojawiliśmy się u niego w domu, przyjrzał mi się i oświadczył: „Źle z tobą”. „Tak – odpowiedziałam – straciłam wzrok. Jestem przerażona. Nie wiem, co mam robić”. „Umówię cię z najlepszym specjalistą. Zajmie się tobą”, zapewnił troskliwie. Wspomniany lekarz, Hart Cohen, wyjechał na święta, ale porozmawialiśmy przez telefon. To mu wystarczyło, by stwierdzić, że mam uraz
mózgu. Zaproponował siedem preparatów, którymi można kontynuować leczenie. Umówiliśmy się na wizytę. Nabrałam otuchy, ale nie byłam przekonana, czy to coś da.

Postanowiłam jednak, że pójdę. Zaczęłam brać leki. Pierwszy preparat mi pomógł, ale sporo przytyłam i nie wszystkie objawy zelżały. Na dodatek mój przyjazd do Los Angeles przyciągnął uwagę. Zbliżał się sezon oscarowy i ani się obejrzałam, a poproszono, żebym wręczała jedną ze statuetek w parze z Johnem Travoltą. Wróciłam do gabinetu lekarza zapłakana. Doktor spojrzał na mnie i pewnym, łagodnym tonem powiedział: „Dasz radę. Bez problemu. Zobaczysz”. Zapisał mi inny lek i zlecił specjalną wysokobiałkową dietę. Bezwzględnie się jej trzymałam. Miałam cel. Efekty zobaczyłam już po kilku dniach. Błyski ustały, zniknęły dziwne kolory, zelżały trudności w mówieniu, zaczęłam lepiej słyszeć.

Minęło kilka tygodni i pojawiłam się na próbie oscarowej gali. Próbowałam się jakoś wpasować. Zachowywałam się introwertycznie, jak ktoś, kogo poddano deprywacji sensorycznej. Wszyscy ciężko pracowali nad swoją wspaniałością, a ja – by ustać na nogach. To zmieniło perspektywę – poczułam współczucie. Zobaczyłam moje koleżanki i kolegów artystów właśnie jako artystów – ludzi kruchych i schowanych za maskami, aby radzić sobie z wielkimi oczekiwaniami innych. Byłam cicha, uprzejma i zdystansowana. Odkryłam własne dyskretne miejsce w tym chaosie. Czułam, że zachowuję się roztropnie, nie denerwuję się i nie stawiam wymagań. Zrozumiałam, jak wiele wysiłku wszyscy w to wkładają. Dostrzegłam, jak wszyscy ciężko pracują na sympatię innych.

Oczywiście John Travolta, z którym miałam szczęście być w parze, ma po prostu ogromny dar taneczny. Wystarczy na niego spojrzeć, a już robi się lżej na duszy, chce się uśmiechać i tańczyć. Pamiętacie te legendarne zdjęcia, na których John tańczy z księżną Dianą?
Wspomniałam mu, że może fajnie byłoby zatańczyć na scenie. Nie wiedziałam, czy będę w stanie to zrobić, ale chciałam popchnąć samą siebie do czegoś więcej – w końcu mogłam już chodzić. John nie zareagował, więc odpuściłam. Następnego wieczoru, już na samej gali, siedziałam na jakiejś skrzyni w korytarzu, John, przechodząc, zapytał, czy może lepiej przyjrzeć się mojej sukience. Wstałam, a on mną zakręcił.
„Dobra do tańca – powiedział tym słynnym, czarującym tonem. – Zróbmy to. Wyjdźmy z przeciwnych stron i przetańczmy przez scenę”.

Serce biło mi jak szalone. Jeszcze dwa tygodnie temu miałam problemy z chodzeniem. Teraz miałam tańczyć. Dam radę. Przecież umiem. Spojrzałam mu w oczy. Zgodziłam się. Zmówiłam modlitwę do wszechświata: „Pozwól mi to zrobić dla samej siebie. Pozwól mi to zrobić dla wszystkich, którzy muszą wiedzieć, że dadzą radę”.

Ogarnęła mnie radość i wdzięczność. Zaszłam tak daleko. Wiara jest pytaniem. Wiara jest odpowiedzią. Uwierz. To była moja mantra. Popłynęłam przez scenę, spoglądając na moje utalentowane, wspaniałe koleżanki i kolegów z Akademii. Uśmiechali się, śmiali i cieszyli tą chwilą. Wszystkich nas to podniosło na duchu. Nie wszyscy wiedzieli dlaczego.