„Było tak: kocham cię, chcę z tobą żyć, jesteś najwspanialsza. A potem: żenuje mnie to, co robisz. Jesteś manipulantką. Nie wiem, co czuję, nie pytaj mnie, co będzie. I tak w kółko. Mój świat podzielił się na dwa: ten czas, gdy było spokojnie, czule, namiętnie, wyjątkowo, najlepiej, jak nigdy dotąd. I ten czas, gdy było najgorzej, awantury non stop, dewaluowanie mnie na każdym kroku, bez litości, bez granic, bez serca. Czasami mówiłam mu, że jest ich dwóch: Piękny i Bestia. Dwóch bez kontaktu ze sobą, dwa antagonizmy, dwie wykluczające się osobowości. A jednak. To niezwykłe, że można mieścić w sobie taką zmienność i taką sprzeczność. Pewna terapeutka powiedziała kiedyś, że oni żyją jak w westernie, obsadzają siebie i innych w dwóch rolach: dobrego i złego. Bo to rozszczepienie obrazu dotyczy także innych ludzi. Raz jesteś wspaniała, raz beznadziejna. Kocham cię, a za chwilę jestem tobą rozczarowany. Będziemy razem, nie będziemy. Chcę dziecka, nie chcę. Chcę ślubu, nienawidzę ślubów. Wiesz co jest najgorsze? Że za kazdym razem jest to bardzo autentyczne, bo oni wierzą tak samo w obie wizje. A kiedy pytam, dlaczego wciąż wszystko się zmienia, odpowiada, że życie takie jest. Jak karuzela.
Nie jest. Dzisiaj to wiem, ale wciąż za tym tęsknię. Udało mi się przerwać to piekło, sama nie wiem jak, bo potem nie wierzyłam już, że tym razem nie wrócę. Taki człowiek jest jak narkotyk, silnie uzależniający. Przez ciągłą huśtawkę wyostrza wszystkie doświadczenia. Jesteś ekstremalnie szczęśliwa i ekstremalnie cierpisz. I wciąż nie wiesz, co się zdarzy.
Pamiętam nasz wyjazd do Wenecji. Cudowny przedłużony majowy weekend. Tulił mnie do siebie, spacerowaliśmy uliczkami tego pięknego miasta, a on jak najlepszy przewodnik opowiadał mi o zabytkach, poetach, malarzach. To było jak film, a ja dostałam najlepszą główną rolę. W pewnym momencie obwiązał mi sznurkiem palec i powiedział, że jestem jego i że się ze mną ożeni (do dziś mam ten czerwony sznurek w pudełku z pamiątkami). Kochaliśmy się jak wariaci, a ja wierzyłam, że to jest miłość mojego życia, nagroda za trudne dzieciństwo, za nieprzespane noce, gdy rodzice pili, za wujka, który się do mnie dobierał, za nauczyciela fizyki, który mnie poniżał, za pierwszego chłopaka, który nie uszanował, za kilka lat pustki. Był moim wyczekanym marzeniem, ściskałam ten sznurek jak najcenniejszy dar.
Już w drodze na lotnisko zamilkł. Nie odzywał się do mnie, obrażony za jakąś błahostkę (wspomniałam coś o byłym chłopaku, który wysłał mi sms z prośbą o przepis na ciasto drożdżowe). Wyciągał mi wszystkie wady, oskarżał o nieuczciwość, mówił, że nie można mi ufać. Wspomniał o moich powalonych rodzicach, dziedzictwie patologii, która na mnie ciąży. I zniknął na tydzień. Byłam zrozpaczona, czułam się winna, bo trafiło na DDA czyli idealnie uderzał w moje słabe strony. Pisałam: „Przepraszam”. „Chyba niczego złego nie zrobiłam”. „Jeśli uważasz, że coś zrobiłam, daj znać”. „Porozmawiajmy proszę”. „Proszę”. Proszę. Proszę.
Prosiłam jeszcze nie raz. Wiesz, to takie uczucie, że chcesz przede wszystkim sprawiedliwości. Chcesz zrozumieć, bo przecież wiesz, że nie zrobiłaś niczego złego. On zrozumie. On się zmieni. Przecież człowiek jest z natury dobry. Potrzebuje mnie. Pomogę mu. Uratuję. Misja. Mówię ci, jaka ja czułam się święta wtedy. Do nieba bez pardonu bym poszła. Myślałam „Ludzie się mylą w stosunku do niego. Są zawistni. Zazdroszczą mu. Przecież on jest tylko zagubiony, a że bywa opryskliwy? Arogancki? Chamski? Nie radzi sobie z emocjami. Boi się.”.
Potem zabrał się za moich znajomych. Przyjaciółki oszołomki, stare, zgorzkniałe prukwy, które nastawiają mnie przeciwko. Lubił tylko moją matkę. Bo ona tak jak ja wciąż mu nadskakiwała. Kamil to, Kamil tamto. Był w centrum, a o to chodziło. Powoli ograniczał moje życie tylko do jego osoby, ale to też nie było takie oczywiste, bo nie chciał ze mną być blisko. Cztery lata błagałam, by się wprowadził, ale to już oznaczało zależność, zobowiązanie. Brrr, nienawidził tego. Jego życie to wolność i miłość, jedno i drugie chodzące swoimi ścieżkami, bez powiązań. „Nigdy nie zamkniesz mnie w klatce!” – krzyczał, gdy po tygodniu mieszkania u mnie, nie miał argumentu, by wrócić do siebie. Było nam dobrze, byłam wspaniała, ale bliskość parzy. Jego strach przed bliskością był porażający. Przyciąganie – odpychanie.
Nie miał zbyt wielu przyjaciół. Chyba nikogo. Bo kto by wytrzymał te ciągłe nieoczekiwane ataki? Bycie z nim to stała czujność, kiedy nadchodzi moment Bestii. A nawet pewność, że po dobrych dniach nadejdą złe. Za wszystko zapłacisz. Za każdą piękną chwilę, za pierścionek ze sznurka, za Wenecję, za każde kocham. To takie piekło w raju.
Gdy zaczęłam obojętnieć, wiesz to taka obojętność wynikająca ze zmęczenia. Byłam wykończona nim, tym związkiem, ciągłym lękiem, niepewnością. Wtedy on nagle się uaktywniał. Zrozumiałam ten mechanizm, gdy wyłączyłam telefon, a on dzwonił z piętnaście razy i wysyłał smsy, że tęskni, czy coś się stało, kocha, przeprasza. Gdy nauczyłam się nie odpowiadać, przyjeżdżał pod dom albo wysyłał kwiaty. Odrzucenie było jak magnes, jak kawałek kiełbasy dla wygłodniałego psa. Zamieniałam się w królową lodu, a to było takie nie moje. Grałam w tę grę, by dotknąć tej iluzji, że jest dobrze, że szaleje za mną, że zrobi wszystko, bym nie odeszła. Dla mnie to były te małe chwile triumfu, wzruszenie łapiące mnie za gardło, że jednak potrafi, umie, że kocha.
Zdradzał mnie kilkakrotnie. Najpierw kłamał i zaprzeczał, a potem gdy trzymałam wydruk maili, zamieniał się w ofiarę. Wracał jak siuch z glutami pod nosem, błagając o wybaczenie. Siedział na mojej wycieraczce w płaszczu i czapce nasuniętej na oczy. Jestem chujem, jestem nikim, zasługujesz na kogoś lepszego. Zrobię wszystko. Z czasem zaczęłam cieszyć się tymi zdradami, bo po nich był najlepszym człowiekiem na ziemi. Ja ratowniczka dostawałam złoty medal, a obchody mojej wspaniałości obchodziliśmy na jakiejś wyspie typu Rhodos. Po którymś razie powiedział „zróbmy sobie dziecko”, a ja uznałam, że to będzie gwóźdź do trumny. Nie będzie miał wyjścia, wszystko się ułoży. Jak nie dla mnie, to dla dziecka. Kochałam go bardzo i tak samo pragnęłam tego dziecka, jak się go bałam. Nie udało się. Poroniłam w drugim miesiącu, zaraz po tym, jak powiedział swoim rodzicom. Jego żałoba zabrała miejsce mojej. Ledwo stojąc na nogach, skakałam wokół niego, by pomóc mu sobie z tym poradzić.
Domyślasz się, że wypomniał mi to w którejś awanturze. „Co z ciebie za kobieta, jeśli nie płakałaś po swoim dziecku?!”. Nie płakałam? Ja nie płakałam?! Ja wyłam za tym dzieckiem, częścią jego, jedynym świadkiem tego związku, dowodem na miłość, nadzieją, ale przecież nigdy nie zapytał, jak się czuję. Nie dostałam od niego ani milimetra wsparcia.
Temat dziecka wyrósł jak mur między nami. Chyba coś we mnie umarło wtedy. Paradoks polega na tym, że to utracone dziecko zakamieniowało moje uczucia do niego, uratowało mnie. Zalałam się żalem. Czułam ból w każdej części siebie, za to, co mi zabrano. Za wszystko, czego mi nie dał. Za nic, w którym żyłam.
Nikt nie rozumiał, dlaczego nie odchodzę. Przyjaciele mówili, że powinnam się leczyć. Przypadkowi słuchacze, że to nie jest miłość, że on mnie tylko wykorzystuje. Nikt nie rozumie osoby z borderline, jeśli z nią nie żył kiedyś. To też jest miłość, ale chyba najtrudniejsza z możliwych. „Borderline” (zaburzenie osobowości na pograniczu) padło na pierwszym spotkaniu grupy wsparcia kobiet, na które poszłam. Ala, koleżanka z grupy, zaśmiała się szyderczo. „Przecież to border, dziewczyno. To pat”.
A więc zrozumiałam, że tak będzie zawsze. Moje życie z nim nigdy się nie zmieni. Będę latać na tej paralotni, aż mi łeb pęknie. Bo ja jestem za słaba, by nauczyć się tym sterować. Na pewno są kobiety, może mniej wrażliwe, delikatne, może nie dzieci alkoholików dławiące się własnym poczuciem winy – które to uniosą. Jakaś cześć mnie im zazdrości, bo ja za te momenty uniesień mogłabym w tym piekle zamieszkać. Może.
Pytasz, czy bym wróciła… Nie umiem odpowiedzieć ci na to pytanie niestety. To jest jak z uzależnieniem, chorym jest się do końca życia.”
Wysłuchała: Małgorzata Ohme