Nigdy wcześniej o tym nie pisałem, a i opowiadałem niewielu… Sam nie wiem, co chcę tym tekstem osiągnąć. Być może ma to być rodzaj terapii, może coś na kształt spowiedzi? Od pewnego czasu mam kryzys wiary… Długo miałem wątpliwości czy powinienem to napisać, wydawało mi się bowiem zbyt intymne, za bardzo prywatne.
Z biegiem czasu pomyślałem jednak, że może kogoś teraz los doświadcza w podobny sposób i kto wie? Może moje słowa przyjdą tej osobie z pomocą. A jeśli tak… warto!
Wczoraj był dzień Wszystkich Świętych. Kiedyś uwielbiałem to święto. W mojej rodzinie odkąd pamiętam panował zwyczaj, że spotykaliśmy się wszyscy przy grobach. Później nie mogąc się rozstać, szliśmy całą rodziną gdzieś choć na chwilę, na kawę, na ciasto, rozmowy, porady, fotografie, opowieści a przede wszystkim ogrom wspomnień. Z biegiem czasu cała rodzina zaczęła się zjeżdżać do nas na wspólny, rodzinny obiad, trwający z deserami w nieskończoność. Wszystkie dzieciaki, rodzina spoza Krakowa, dołączali też przyjaciele naszej rodziny… i tak do późnego wieczora. Bardzo te spotkania pełne wspomnień lubiłem, ale… od pewnego czasu nie biorę w nich udziału.
Gdy tylko zbliża się ten dzień… uciekam. Zamykam się w sobie, moszczę się w swojej samotności i… wyjeżdżam.
Rozwodzę się tak chyba tylko po to, by odwlec rzeczywisty moment napisania tego, co powinienem napisać. Tego, co CHCĘ napisać.
Otóż był czas, że kochałem… sercem i duszą. Ona była całym moim światem. Planowaliśmy ślub. Praktycznie wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Data wyznaczona, zarezerwowana sala, orkiestra, kupione obrączki…
I wtedy miał miejsce wypadek. Pijany kierowca. Jemu nic się nie stało, ona… trafiła w bardzo ciężkim stanie do szpitala. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, co to dla nas oznacza, nie miałem pojęcia jak bardzo intensywny czas przed nami, przede mną. Ani przez chwilę nie pomyślałem o tym, że będzie źle, że może być coraz gorzej. Miałem wtedy pierwsze konsultacje z psychologiem, który miał poza „proszę próbować żyć normalnie” niewiele do zaoferowania. A ja żyć normalnie nie byłem w stanie. Do końca natomiast wierzyłem, że z tego wyjdzie.
Teraz zastanawiam się jakim cudem mogłem być tak spokojny? Lekarze powtarzali mi, że mam przygotować się na najgorsze, ale nie przyjmowałem tego do wiadomości. Nie chciałem tego słuchać, a co dopiero o tym myśleć. Słowa „śmierć”, „umrzeć” były absolutnie zakazane. Ciągle słuchałem tylko, że jest bardzo źle… Poruszyłem niebo i ziemię. Wysyłałem jej dokumentację do Stanów, mój brat, który wówczas kończył medycynę w Londynie, pytał swoich profesorów, ale wszyscy jak jeden mąż rozkładali ręce. Ci bardziej empatyczni przekazywali wyrazy współczucia. Mimo to ona miała wyzdrowieć, dojść do siebie – przynajmniej ja w to wierzyłem… a jednak umarła. Była już bardzo słaba. Podawałem jej ulubioną kawę. Wzięła łyk i… umarła.
Wyszedłem ze szpitala. Zupełnie jakbym był nafaszerowany jakimiś prochami, automatycznie wsiadłem do auta. Byłem niczym robot… pojechałem na molo w Orłowie… Siedziałem na jego końcu przez resztę dnia, wieczór… a w końcu noc. Przez cały czas dzwonił mój telefon, ale nie chciałem z nikim rozmawiać. Wrzuciłem go do morza.
Nad ranem wróciłem do domu. Tuliłem jej ubrania, by tylko poczuć jej zapach i wyłem jak zranione zwierzę. Dopiero później dotarło do mnie, że w telefonie miałem sporo jej zdjęć. Uwielbiałem ją fotografować.
Gdy spotykałem kogoś znajomego i na przykład kazał mi przekazać jej pozdrowienia, nie byłem w stanie tego powiedzieć. Łzy napływały mi do oczu, zagryzałem wargę i kiwałem głową. Cały czas opłacam jej abonament za telefon komórkowy. Telefon jest wyłączony, ale na poczcie głosowej mogę usłyszeć jej głos. Dzwonię od czasu do czasu i opowiadam jej co u mnie…
Zabrała ze sobą całą moją radość życia. Nagle od tak… straciło ono sens. Nie chciałem dłużej żyć. Nie byłem bez niej w stanie. Wysłuchiwałem od znajomych i rodziny te wszystkie banały… „Dołączyła do grona aniołów”, „Jest teraz szczęśliwa, nic jej nie boli, już nie cierpi”. Aaaa! No i mój „ulubiony” nie pamiętam już kto go powiedział… – „Bóg dostrzegł na ziemi najpiękniejszy kwiat, tak piękny, że zabrał go do nieba”.
Starałem się jakoś sobie z tym poradzić. Robiłem wszystko, żeby zrozumieć… Nie dało się pominąć nauki! Biocentryzm – „żyjemy i jednocześnie umieramy w nieskończoności wszechświata”.
No i przede wszystkim religia! Długo szukałem w niej wiedzy, wsparcia… Chrześcijanie ze „zbawieniem”, buddyści ze swoją Samsarą, hinduiści… Jan Paweł II ze swoim: „Musicie być mocni mocą miłości, która jest potężniejsza niż śmierć”.
Nie zapominajmy o literaturze, o poezji:
„Umrzeć to coś innego niż ktokolwiek sądził i szczęśliwszego.” Walt Whitman
„Życie trwa tylko chwilę, więc spal się jak najjaskrawszym płomieniem.” Oscar Wilde
„Walcz, walcz z gasnącym światłem, choć mędrcy u swego kresu widzą słuszność mroku.” Dylan Thomas
„Im dogłębniej pojmujesz swoje życie, tym mniej wierzysz w zniweczenie go poprzez śmierć.” Lew Tołstoj
i ks. Twardowski ze swoim „Śpieszmy się kochać ludzi…”
Znam to, znam bardzo dobrze. Za dobrze… Wiem, że to wszystko znaczy, że śmierć jest częścią życia, że nie należy jej nienawidzić, ani się jej bać. Wiem… Powinniśmy się ze śmiercią pogodzić, niejako ją oswoić, ale to wszystko przeintelektualizowane pieprzenie, bo nie ma JEJ teraz koło mnie, bo nie mogę JEJ przytulić, ani JEJ pocałować.
To prawda – jest nadal w moich myślach. W moich snach ona cały czas żyje…
Mam świadomość, że z biegiem czasu wszyscy staniemy się dla siebie wspomnieniami – miłymi, wzruszającymi, czasem mniej sympatycznymi, ale to właśnie wspomnienia sprawiają, że jesteśmy takimi jakimi jesteśmy i jakimi będziemy w przyszłości.
Minęło kilka lat, odkąd ona mnie tu zostawiła, ale mam wrażenie, że upłynęło zdecydowanie więcej czasu. Przeszedłem etap ucieczki w pracę. Pracowałem bez wytchnienia, byle tylko nie mieć czasu na myślenie. Brałem sobie na głowę więcej obowiązków niż byłem w stanie wykonać. Praca zawodowa, wolontariat wypełniały mi dni co do minuty.
Dopiero jakiś czas temu zrozumiałem, że to błędne koło. Zaczęło mi po prostu brakować czasu by żyć.
Pewnego dnia biegałem wcześnie rano plażą o wschodzie słońca i zdałem sobie sprawę, że przecież ono wschodzi tak co dnia. Ja… żyłem w cieniu, kompletnie nie dostrzegałem jasnych barw. Od jakiegoś czasu znowu zacząłem je dostrzegać. Wychodzę powoli ze swojej skorupy. Już nie chcę tkwić w zamknięciu na cały świat.
Zdałem sobie sprawę, że życie toczy się nadal. I to tylko ode mnie zależy, czy ruszę razem z nim, czy będę dalej trwał w swoim cierpieniu. Niezależnie od tego jaką decyzję podejmę… kolejny dzień nadejdzie mimo wszystko.