Nic nie doprowadza mnie do szału tak, jak marudzący ludzie. Organicznie nie jestem w stanie znieść tego wiecznego: „no stara bieda”, „wszystko po staremu”, „nie ma o czym mówić”. A kiedy próbuję wykrzesać choć trochę energii, porozmawiać jak z dzieckiem zachęcając do pozytywnych wynurzeń pytając: „A co dobrego się wydarzyło” to widzę tylko te zdziwione oczy, jakbym rozum straciła, bo co dobrego może wydarzyć się w życiu, które kręci się wokół pracy, dzieci, zakupów i liczenia, czy wystarczy na kolejną ratę kredytu.
A mi się wrzeszczeć wtedy chce, bo czy naprawdę nasze życie ma polegać tylko na szukaniu tego, co czyni nas nieszczęśliwymi? Czy z narzekania czerpiemy jakąś masochistyczną przyjemność. A jest mi źle, to sobie wsadzę jeszcze jedną szpilkę, a to jeszcze poszukam czegoś, na co mogę pomarudzić do woli. A niech mi się uleje jadem, zawiścią i marudzeniem.
Bo od rana pada, bo sąsiad kupił sobie nowe auto i ciekawe skąd ma na to pieniądze. A to znowu znajoma z byłej pracy zdjęcie z weekendowego wypadu wstawiła – jasne, stać ją, pewnie zgarnęła twoje obowiązki i więcej kasy dostała, jak ty odeszłaś. Bo lepiej jest wszędzie tam, gdzie nas nie ma. Koleżanka ma fajniejszego męża, bo ostatnio zakupy dźwigał z garażu do domu, a twojemu to się akurat w ten dzień nie zdarzyło. Pani ze sklepu ma klawe życie, bo ma osiedlowy biznes, chlebek rano sprzedaje, ludzie mili, każdy się do niej uśmiecha. A tobie? Tobie ostatnio pani spod szóstki dzień dobry nawet nie powiedziała. Zdzira jedna. Pewnie zazdrości, już nieważne czego.
A kuzynka? Skubana, wiedziała jak się ustawić, męża złapała, co to kasy w pizdu ma i nic w życiu robić nie musi. Jak ty byś tak chciała nic nie musieć. Nic, kompletnie nic.
I wiesz co, ja też tak długo myślałam. W chwilach kryzysu, kiedy sił mi było brak, krzyczałam w duchu: a weźcie się wszyscy ode mnie odwalcie. Nie odbiorę telefonu, nie zrobię obiadu, nie odkurzę i prania kolejnego nie wstawię i z dziećmi znienawidzonych przez mnie klocków nie poukładałam.
Nienawidziłam życia, jak większość z tych marudzących. Wszystko było nie tak, albo zupełnie nie wystarczające. Wszystkiego było mi mało – mało pieniędzy, mało obowiązków, mało radości, mało miłości, czułości i szczęścia. Wszystko było do bani, choć udawałam, że jest w idealnym porządku. Uśmiechałam się szeroko przytakując, że no tak truskawki w tym roku drogie i jakieś takie mało smaczne, a na wakacje, to my też jeszcze nie wiemy, gdzie pojedziemy, bo drogo wszędzie cholernie, a my łazienkę wyremontować byśmy chcieli. A później w nocy wyłam do poduszki, bo po ch*j mi ta łazienka, jak ja marzę o odpoczynku. O tym, żeby uciec w pizdu od tego życia, od tego świata, od wszystkich ludzi, którzy mnie otoczyli zaciśniętym kręgiem i przed którymi nie sposób było się schować, bo oni zawsze wiedzieli, jak mnie znaleźć i co znowu ode mnie chcieć.
I przyszedł taki moment, kiedy powiedziałam basta. Najpierw naczyniom w zlewie. Wyszłam z domu pozostawiając brudne kubki… Śmiejcie się, ale kto wie, ten zrozumie, jaki przełom to w moim życiu stanowiło. Bo to był mój pierwszy świadomy wybór: wyjście z dziećmi na spacer czy mycie naczyń. Spytałam siebie: co chcesz? I odpowiedź była jasna. Później odebrałam telefon z pracy po godzinach mówiąc, że już skończyłam pracę i zajmę się tym jutro z samego rana. Stres sięgał zenitu, kiedy zastanawiałam się, czy rano na biurku nie zobaczę wypowiedzenia. Ale nic się nie stało, a telefon po godzinach przestał dzwonić. Niby niewiele się zmieniło, a jednak tak dużo. Zadzwoniłam do mojej mamy pytając czy przyjedzie zająć się dziećmi, bo muszę sama wyjechać w góry, połazić, pomyśleć, ułożyć się ze sobą. Tego jej akurat nie musiałam mówić i tłumaczyć, bo ona złapała w lot, choć oczywiście panicznie bałam się usłyszeć, jaką to wyrodną matką jestem.To wtedy w tych górach schodząc w okropnej ulewie ze wzrokiem utkwionym w ziemię, bo tak lało, zeszłam ze szlaku. Nawet nie wiedziałam jak. Kiedy podniosłam głowę okazało się, że jestem w zupełnie innym niż zazwyczaj miejscu. Stałam na polanie rozglądając się i pytając samą siebie, jak tu doszłam. I wtedy dotarło do mnie, że czasami trzeba iść tam, gdzie nogi nas same niosą, żeby dostrzec wszystko to, o czym zapomnieliśmy Nagle góry, które znałam na pamięć, odkryły przede mną swoje nowe miejsca. Wyszło słońce, a dobrzy ludzie zatrzymali się sami po drodze zabierając mnie całą mokrą na stopa.
I wtedy dociera do ciebie, jak wiele rzeczy możesz, a jak niewiele musisz. Że to tylko zależy od ciebie. Jak zadasz sobie to jedno cholernie trudne pytanie: czego chcesz, wiesz wszystko. Czemu trudne? Bo kiedy sobie na nie odpowiesz, musisz (i to jedyne musisz) wybrać – czy zrobisz to, czego chcesz, czy to co powinieneś, albo nomen omen, co tylko w opinii innych musisz.
I pewnie dlatego do wku*wu doprowadza mnie to całe marudzenie i narzekanie. Bo ja już wiem, że mamy WYBÓR! Chcesz marudzić – proszę bardzo, ale nie zatruwaj mi tym życia, nie dziw się, że w końcu się odsunę już nie mogąc tego słuchać, moja tolerancja, wybacz, w tym względzie ma swoje granice. Bo TY MASZ WYBÓR, ja też mam swój. Ja też mogę siebie spytać: czego chcę. I jeśli nie chcę tego dłużej słuchać, odejdę zostawiając cię z kolejnym powodem do narzekania, bo nawet na ludzi liczyć nie możesz. Błagam cię, a ty na siebie możesz liczyć? No jak? Możesz?
Odpuściłam. Przestało mi zależeć na tym, by zadowolić wszystkich. Wybrałam, kto jest dla mnie najważniejszy, na kim i na czym mi tak naprawdę w życiu zależy. Pewnie dlatego nie ruszają mnie te wszystkie: mogłabyś to, czy tamto, życzę ci tego lub śmego – bo ja już wiem, czego chcę. I wiem, że to w jakim miejscu jestem, to mój wybór. I pewnie dlatego nie marudzę i nie narzekam, bo jeśli już mam mieć do kogoś pretensje, to tylko dla siebie i tylko ja to, co odbiera mi radość życia, mogę zmienić. To takie proste. A jednak większość z nas woli być nieszczęśliwymi i wiecznie skwaszonymi. Ale to ich wybór. Szkoda jedynie, że tego nie rozumieją. Mi ich szkoda.