Starość jest straszna
Za ścianą szpitalnego pokoju leżą zapadnięte oczy i otwarte usta. Tlen w rurce, cewnik, pampers, odleżyny. Fetor i samotność przykuta kroplówkami do łóżka. Od rana do wieczora, poprzez czarną, straszną noc, jęk cierpienia i głośne błaganie, prośba o ulgę.
Słabość, niemoc, brak nadziei, oczekiwanie w bólu. I przychodzi – czasem późną nocą, czasem podczas obiadu – Ona Nieunikniona. Chciwa na bicie serca, pazerna na szum krwi w żyłach. A gdy wychodzi wszystko cichnie. Śmierć zabiera starość i zostawia łzy kogoś, kto czasem z grzeczności odwiedzał. Udawał, że kocha, że się boi, że będzie tęsknił. A tak naprawdę tylko czekał, żeby pozbyć się pomarszczonego balastu. Akt zgonu, firma pogrzebowa, czarny worek. Ziemia z hukiem, odbijająca się od trumny. Było życie i go nie ma. Przeminęło i odeszło samotnie, licząc zmarszczki na zmęczonej twarzy.
Starość jest nijaka
– Pani to młoda, co pani wie o życiu i chorowaniu. Wszystko wiedząca, schorowana na wszelkie zło, które istnieje w organizmie „staruszka” po sześćdziesiątce, prawi mi o tym, jak to jej niedobrze. I oburza się, gdy lekarz śmie zwrócić jej uwagę, że przesadza. Przez cały dzień, odwiedza tę starość, tabun ludzi. Przyszły dzieci i wnuki, i mąż, i nawet sąsiadki. Jednak ona wciąż narzeka, wciąż czegoś jej brak, ciągle jest nie tak, jakby sobie życzyła. Jakby strach, przed tym co nastąpi, odbierał jej radość z tego, co jeszcze nadal ma. Do tego stopnia, że nie zauważa, nie dostrzega, nie docenia. Woli leżeć i mówić, że wszystko się kończy, mimo, że dopiero może się zacząć. Woli być rozmyta, niezauważona, czasem trochę upierdliwa, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Nie przyznać się, że się poddała, że kalendarz zrobił z nią co chciał, wmówił, że jesień życia jest byle jaka. Że jest oczekiwaniem na ostatnią podróż.
Starość jest radosna
Niezwykła starość ma na imię Rozalia i liczy sobie już 93 wiosny. Siwiuteńkie jak mróz na trawie, spięte w kok włosy. Delikatna, pomarszczona, pergaminowa skóra. I brązowe, iskrzące i przepełnione mądrością oczy. Dowcip ostry jak brzytwa, wigor nastoletniej tancerki. Opowiada o swoim życiu i słyszę, że każda pora roku była ciepła i dobra. Że wnuczek pracuje na budowie, że mało zarabia ale cieszy się, że ma choć tyle. Śmieje się, że jeszcze by poszalała, ale nie wie, co na to mąż, Kazek, który od kilku lat jest jej prywatnym Aniołem Stróżem. Recytuje ulubione wiersze i nuci ukochane piosenki. Zaczepia młode studentki medycyny i na korytarzu plecie im warkocze. Uparcie kręci kółkami wózka inwalidzkiego i burczy na młodego pielęgniarza, który proponuje pomoc. – Synku! Czyś ty oszalał? Ty mnie lepiej do tańca poproś! Oddycha ciężko, gdy dociera do sali i uparcie twierdzi, że tylko wtedy wie, że jeszcze żyje. I zaglądając do okna, cieszy się z jesieni. I każe mi zapamiętać, że tylko ode mnie zależy, w jakie barwy ją ubiorę. I, że deszcz, tak jak łzy, też jest potrzebny. Bo inaczej, nie umiałabym docenić widoku wschodzącego słońca, i poczuć słodkiego smaku radości. A przecież jedno i drugie to po prostu życie. I że starość, to szczęście. Bo nie każdy może jej dożyć.
Szpitalnym korytarzem przechadzają się różne starości. Te mdłe, te zostawione same sobie, te obojętne i zmęczone. I te, które się nie poddają, w których nadal tli się życie. Kiedyś też będę, jedną z nich. I ta moja nieoczekiwana, ale nieunikniona będzie miała na imię Rozalka.
A Twoja?