Nigdy nie przypuszczałam, że to się wydarzy. Biorąc ślub, byłam przekonana, że to na dobre i na złe. Że na zawsze. Inaczej nie byłoby sensu go brać, prawda? Decyzja o małżeństwie była naszą wspólną, miłości nie brakowało, naciski ze strony bliskich nas nie dotyczyły. Nie byliśmy za młodzi, nie mieliśmy większych problemów. I oto jesteśmy dwa lata po ślubie, składając pozew o rozwód. Za porozumieniem stron.
Nie uważam tego rozwodu za moją życiową porażkę. Cieszę się, że udało nam się dojść do porozumienia w sprawie rozstania. Nie przestałam kochać mojego męża. Po prostu uważam, że małżeństwo nie jest dla mnie. Że w ogóle nie jest dla wszystkich. Tak jak decyzja o dziecku – nie każdy nadaje się na rodzica, nie każdy nadaje się by być mężem lub żoną.
Przed ślubem byliśmy ze sobą cztery lata, decyzja o zawarciu małżeństwa pojawiła się naturalnie. Przecież to tylko papierek, co miałoby się radykalnie zmienić? Zmienił się mój mąż. To nie tylko wrażenie, że coś przestało być takie jak dawniej. Zmianę odczułam fizycznie – on po prostu przestał się starać o utrzymanie naszego związku. Wydaje mi się, że dla niego małżeństwo było ostatnim etapem relacji, celem samym w sobie. Skoro już obiecaliśmy sobie, że będziemy na zawsze razem, to po co wkładać w ten związek wysiłek? Nie dostawałam już kwiatów bez okazji, ani zaproszeń na kolację, spędzaliśmy czas monotonnie, przed ekranem, oglądając kolejne seriale na Netflixie i rozmawiając o tym, kiedy jest najlepszy czas na dziecko.
Dla niego było to ucieleśnienie marzeń: po latach beztroskiego życia i prawie nieograniczonych możliwości, nadszedł czas na ustatkowanie się. I to dosłownie. Skończyły się wyjścia ze znajomymi i spontaniczne wypady na weekendy. Stawałam się elementem jego układanki, ale wbrew mojej woli. Przed ślubem rozmawialiśmy o tym raczej na spokojnie, bez pośpiechu. Nie czułam presji, umówiliśmy się, że dziecko nie jest priorytetem. Właściwie wciąż nie wiedziałam, czy w ogóle chce być matką i on to akceptował. Czułam, że chodzi mu przede wszystkim o mnie, o nas.
Ślub zmienił jego postrzeganie naszego związku. Przestało być zabawnie, na luzie. Zaczęło się planowanie, na bardzo poważnie. No więc dziecko za rok, bo jeszcze musimy odłożyć trochę pieniędzy. Przedtem remont albo odświeżenie mieszkania. I musimy przedyskutować kwestię twojej pracy- będziesz chciała wrócić do niej od razu po urlopie macierzyńskim? Zatrudnimy nianię, czy twoja mama będzie opiekowała się dzieckiem? Przerażało mnie to, zaczęłam panikować. Czułam się zle, psychicznie i fizycznie, za każdym razem gdy on zaczynał rozmowę o przyszłości naszego związku. Nie rozumiałam dlaczego tak bardzo pragnął czegoś, co jeszcze kilka miesięcy temu zdawało mu się obojętne.
Wkrótce pojawiły się pierwsze konflikty, kłótnie. Staraliśmy się ze sobą rozmawiać, ale jasne stało się, że oboje chcemy czegoś innego. I ta świadomość bardzo mnie raniła. Wiedziałam, że im bardziej on będzie naciskał, tym bardziej ja będę się bronić, uciekać, zamykać w sobie. Atmosfera w naszym związku stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. W końcu postanowiliśmy się rozstać. Najpierw na chwilę, na jakiś czas, żeby w spokoju zastanowić się nad tym, czy uda nam się określić jakieś wspólne cele dla naszego związku.
Ten moment wyciszenia bardzo mi pomógł. Zrozumiałam, że nie chcę tak tradycyjnego związku, jakiego pragnął mój mąż. Nabrałam sił i energii, żeby rozmawiać z nim o tym bez emocji. Rozstaliśmy się w zgodzie, ale nie bez emocji. Miłość nie wygasła, ona wciąż się tli.
Dziś nie mamy ze sobą bliskiego kontaktu, ale życzymy sobie wzajemnie jak najlepiej.