Cykl jest prosty – zimą Boże Narodzenie, wiosną Wielkanoc. I w tym cyklu pojawia się rodzinny konflikt, spowodowany głęboko zakorzenionym stresem, wstydem i co tu dużo mówić, dulszczyzną. Te dwa razy w roku puka do naszych drzwi lęk, że „wyda się” jak naprawdę żyjemy. Czyli, mówiąc konkretniej, że nie chodzimy do kościoła. Śmieszne? Pewnie, ale nie dla moich rodziców…
Już prawie o tym zapomniałam, aż tu nagle nastał Wielki Tydzień i widmo awantur, płaczu i pretensji znów zawisło nad moją głową. Jedziemy na święta do moich rodziców. Nawet chcieliśmy się jakoś wymigać, przełożyć wizytę na jakiś „cywilny” weekend, ale cóż, zastosowali klasyczny szantaż emocjonalny pt. „kto wie, ile jeszcze nam świąt zostało…”. No więc jedziemy.
Wczoraj zasępiona zaczęłam rozmowę. – Ej – zaczepiam męża – może jednak się czymś wymówimy. Nie mam ochoty na te święta. – Co znowu? – pyta on. – Niepotrzebnie się tym tak stresujesz. Przecież korona nam z głowy nie spadnie, jak dwa razy pójdziemy na mszę. – A jak pójdziemy z mamą? I ona zobaczy, że wiesz… nie idziemy do komunii.
Tak, sama słyszę ten absurd. Serio! Mam 40 lat, od 20 nie mieszkam z rodzicami, ale kurde ten temat mam nieprzerobiony. Wiem to!
– Daj spokój, po pierwsze, na pewno nie pójdziemy razem, bo twoja matka poleci z samego rana, żeby potem móc spokojnie produkować sałatkę jarzynową i zimną płytę – mąż próbuje zapanować nad moim szaleństwem. – Albo powiemy, że idziemy na popołudnie do dominikanów na rynku i cześć.
Tak, świetny plan, muszę to przyznać. Ale jednak drążę dalej.
A może im powiemy po prostu i już? Na pewno się domyślają zresztą. Słyszałam, jak ojciec ostatnio gadał z moją siostrą i rzucił słuchawką wrzeszcząc „A żyjcie se jak chcecie!”. Na usta mi się wtedy cisnęło: no właśnie tak robimy, tatko! Więc czemu tego nie powiedziałam? Czemu cały czas się boję odezwać?
Nie chodzę do kościoła, moje dzieci (ich wnuki, cholera jasna) nie chodzą na religię… Mam na to wywalone, żeby nie powiedzieć, że jestem zniechęcona oraz wkurzona na tę instytucję po prostu. Czasem wbiję jakąś szpilę, kiedy rodzice bronią kleru, ale zawsze wtedy mama prawie płacze, a ojciec się awanturuje. Wkurza mnie to, jasne, że tak, ale z drugiej strony… co mi to da, że im wygarnę? Co mi to da, że będę się o to kłócić. Przecież ich nie przekonam. Tak samo, jak oni nie przekonają mnie.
Kiedy po raz kolejny pomyślałam: powiem im po prostu i cześć, od razu do głowy przyszła myśl: spoko, ale zastanów się, po co im ta wiedza? Przecież wiem, jak będzie. Ojciec będzie się gorączkował, a mama będzie płakać i jeszcze częściej latać do kościoła, żeby wymodlić nawrócenie dla dzieci. Czy to kłamstwo? Nie wiem, może.