Przychodzi taki moment, kiedy tak bardzo chcesz wierzyć, że wszystko się ułoży, że będzie dobrze. Ale to nawet nie wybrzmiewa w twojej głowie, bo ty uparcie od lat powtarzasz sobie, że jest dobrze, że pomimo kilku załamań, problem właściwie nie istnieje, bo wszystko masz pod kontrolą, bo jesteś o krok przed nim, przed tym, z czym żyjecie w swoich czterech ścianach, a przed czym ty nieustannie uciekasz.
Czasami, kiedy śpi, patrzę na niego z nienawiścią. Jak mógł mi to zrobić, jak mógł mnie tak oszukać. Przecież wybrałam go silnego, wspierającego i kochającego, a nie tego przestraszonego szczura, który nie potrafi wziąć odpowiedzialności za swoje życie. Tylko ja tę odpowiedzialność brać muszę za nas dwoje.
Ale zaraz potem stawiam się do pionu. Bo przecież go kocham, jesteśmy rodziną. „Weź się w garść, przestań się mazać, do roboty” – mówię sobie, żeby móc zasnąć spokojnie. Choć mało ostatnio sypiam. Obiad gotuję w nocy, pranie składam… Jakoś spać nie mogę.
Jesteśmy zwykłą rodziną. On, ja, dwójka dzieci. Chłopiec i dziewczynka, 12 i 9 lat. To była miłość wydeptana. Ja zakochana do nieprzytomności nastolatka, i on kilka lat starszy, który w nosie miał małolaty, wolał się dobrze bawić z kumplami. Ale coś zaskoczyło. Może moja determinacja, może jego potrzeba zmiany, ciekawości. Wyobraź sobie, zdolną, grzeczną dziewczynę z poukładanego domu i jego, pół sierotę, którego właściwie wychowywała babcia, a w sumie to szkoła z internatem. Dzisiaj to widzę, od początku chciałam go ratować, chciałam mu pokazać, że jest lepsze życie, nie to z tymi kumplami i wieczną bibą, ale też spokojne, w fajnym domu, z ciepłem, dziećmi, obiadem z dwóch dań.
A on dał się na to złapać. Chłopak, którego mama zmarła, gdy miał 14 lat, któremu trudno było znaleźć zrozumienie i wsparcie u ojca, zwłaszcza, że ten nie stronił od zaglądania do butelki. On marzył o normalnym domu, gdzieś w środku pragnął być częścią tych widywanych przez okno obrazków, kiedy to cała rodzina siada razem do niedzielnego obiadu i być częścią rodzinnych spacerów. W końcu nieodpychany, nie strącany na odległy plan, tylko głowa rodziny biorąca odpowiedzialność za wszystko, co się wydarza.
Tyle, że ja od początku mu nie ufałam. Nie wierzyłam, że on jest w stanie dźwignąć obowiązek utrzymania rodziny. To ja miałam go ratować, więc to ja o wszystko musiałam zadbać. Znalazłam dla nas wspólne mieszkanie, zorganizowałam znajomych, zaprzyjaźniłam się z dziewczynami jego kumpli. Tak, by stworzyć dla niego azyl, w którym będzie bezpieczny, gdzie będzie czuł się kochany i niezagrożony. Jak psiak ze schroniska…
Kiedy w domu, o którym marzyłaś, który budowałaś, który miał być dla was idealnym, pojawiają się kłopoty, udajesz, że ich nie ma. A już na pewno nie mówisz o nich na zewnątrz. Na zewnątrz jesteśmy nadal fantastyczną rodziną. Ja pracuję, gotuję, organizuję spotkania i wyjazdy ze znajomymi. On jest. Wypełnia lukę tych obowiązków, na które mi nie starcza czasu albo ochoty. Jest fantastycznym ojcem – przecież każdy to widzi. Nakarmi, wyjdzie na spacer, na plac zabaw, pogra w piłkę, zabierze syna na rower. Jest świetnym kumplem – zawsze pomoże, jak tylko ktoś o coś poprosi, tyle, że rzadko kiedy ktoś od niego cokolwiek chce, może wiedzą, że dużo pracuje. Pracuje, a później ma jeszcze czas odkurzyć, pomalować pokój i wysprzątać auto. Zawsze mogę na niego liczyć. Jest fantastyczny. Już nie wychodzi, tak jak kiedyś z kumplami. Choć ja nigdy go nie zatrzymywałam, w końcu każde z nas powinno mieć też swoje życie. On szedł na mecz z kumplami, ja umawiałam się z ich żonami. Idealny zaklęty krąg, gdzie wszyscy się przyjaźnią i każdy wie wszystko o każdym. No prawie… prawie wie wszystko. Ale przecież to nic takiego, że on wieczorem siada z drinkiem w ręce. Ma do tego pełnego prawo. Czasami zasypia na kanapie, ale po tylu latach małżeństwa, pewnie wszystkim się zdarza. Nie pije, kiedy wie, że w pracy będzie jeździć autem, jest odpowiedzialny za siebie, za nas.
„Przed czym uciekasz?” – spytała przyjaciółka. Też mi przyjaciółka. Jak to uciekam, skąd. Dbam o siebie. Chodzę na zajęcia, uczę się języka. A że wzięłam kolejną pracę, kolejną propozycję, która była nie do odrzucenia? No przecież, jak teraz z niej nie skorzystam, to kiedy. Głupia, pewnie zazdrosna z tym jej nudnym życiem, u niej to nic się nie dzieje. Za to u nas dzieje się dużo. Wyjeżdżamy, zapraszamy znajomych, spotykamy się z mnóstwem ludzi, choć tych bywa jakby mniej. Ale przecież znajdą się inni.
Zapisuję się na kolejne, a później kolejne studia. Dzieci marudzą, że nie ma mnie w domu, a przecież ja to wszystko robię dla nich. Dla nas, żeby nam się lepiej żyło. Bywa, że wracam zmęczona i widząc cały syf w domu, chce mi się płakać. Zbieram porozrzucane ubrania, składam książki, gazety, myję naczynia, też tę szklankę, która stoi przy łóżku, a on śpi w ubraniu… Pewnie zmęczony.
Więc ja staram się jeszcze bardziej, żeby on nie miał tyle na głowie, żeby chciał coś robić dla siebie. Bo przecież ja tyle dla siebie, biorę od życia, praca na dwóch i pół etatu, którą kocham, dwójka wspaniałych dzieci i tak bardzo marzę o trzecim, przyjaciele, od weekendu do weekendu. Znajoma ostatnio powiedziała, że jak słucha, ile rzeczy robię, to już jest zmęczona. A ja wyciskam z życia jak cytrynę, przed niczym nie uciekam. Bo przed czym.
No dobra, on ma problem. Albo raczej może mieć, bo ojciec popijał, takie wzorce wyniósł z domu, ale nie żebym od razu uciekała. Po prostu wolę to kontrolować. Wolę do nas zaprosić znajomych, zorganizować wspólny wypad, żeby on mógł się odprężyć w towarzystwie, a nie żeby sam popijał. Na pewno zrozumie, że wśród znajomych fajnie, przyjemniej i wesoło. Że nie trzeba pić samemu. A że znajduję buteleczki w garażu. To nic wielkiego, w sumie dobrze, że przed dziećmi się chowa. Zresztą, każdy pije, no kto nie pije. Sama lampkę wina, czy drinka wieczorem lubię sobie nalać, dla odprężenia po całym wariackim dniu.
No dobra, kilka razy nie poszedł do pracy. Zdarzyło się. Ale jako ktoś tyle haruje i tak ciężko… Każdy miewa słabsze dni.
Musimy zmienić towarzystwo, bo każdy łypie na nas okiem. To z zazdrości, że tyle razem robimy, tyle jeździmy, że dzieci mamy fajne. Każdy powód jest dobry, a wiadomo, że ludzie zawistni. Nie mamy problemu, jesteśmy fajną, normalną rodziną.
Stworzyłam w swojej głowie iluzję, otoczyłam nasze życie bańką, do której nie może wkraść się nic złego, a nawet, jak się wkrada, to w wykrzywionym lustrze wygląda tak absurdalnie, że niemożliwie. Nawet, gdy wysłałam go na terapię, nikomu nic nie mówiłam. Bo po co, nikt nie musi wiedzieć, to nasz problem i sami sobie z nim poradzimy, w końcu to nic takiego. Nie wytrwał, obiecał, że bez terapii sobie poradzi. Wylał morze łez mówiąc, że wie ile może stracić, że ja i dzieci jesteśmy dla niego najważniejsi.
Obwiniałam wszystkich, cały świat był winien, że na naszym życiu pojawiła się rysa. Dziś nie mam obok siebie nikogo, dziś, kiedy jestem gotowa prosić o pomoc, nikt nie został. Nikt nie zniósł tej tworzonej przez lata fikcji, tego udowadniania, że jesteśmy lepsi niż w rzeczywistości, tego wyścigu, że to my musimy być kandydatem numer jeden do idealnej rodziny. Nikt nie zniósł mojego życia w strachu, że wszystko się wyda, że fundament, na którym się trzymamy jest tak kruchy, bo podlany litrami alkoholu.
Nienawidzę go za to, kim się stałam. Jak zawzięcie walczyłam o to, by utrzymać iluzję, by wspominając o kłopotach w odpowiedni sposób je zawoalować, że właściwie to już po problemie, był, ale sobie z nim poradziliśmy. To nieprawda. Nikt sobie nie poradził. Ani ja, ani on. Mój świat skupił się na tym, by ukryć jego alkoholizm, by nieustannie go wybielać, mówić o nim dobrze, by nikt nie zobaczył, jak on jest słaby, i by do mnie nie dotarło rozczarowanie własnym życiem. Bo jeśli ja się poddam, jeśli go zostawię, to kto mu pomoże? Co o nas pomyślą inni?
No co ty, nie jestem współuzależniona, u nas nie ma właściwie uzależnienia, bo on z tym walczy. On się nie poddaje, wspieram go, pomagam mu, odgarniam kłody spod nóg, byleby z tego wyszedł.
Tylko czasami mam dość… Wtedy go nienawidzę. Wtedy nienawidzę całego świata, że niczego nie zauważył, że nie obnażył tej naszej słabości.
Współuzależnienie to mistrz kamuflażu, perfekcja iluzji.