Go to content

Największa zakupowa trauma – przymierzalnie. Spróbuj stanąć przed lustrem i poczuć się dobrze!

Fot. iStock / stock_colors

Wybrałam się na zakupy. I oczywiście nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ja nie cierpię zakupów. Nienawidzę kupować sobie ubrań, jestem cała chora, kiedy już się wybiorę do jakiejś galerii i przeglądam i oglądam i nigdy nic mi się nie podoba. A tak ładnie te ciuchy wyglądają gdzieś na zdjęciach. Macie tak? Że widzicie gdzieś w reklamie super sukienkę i myślicie: „o to, to jest, czego chcę”, a później wchodzicie do sklepu i nie wierzycie, że to jest właśnie to, po co przybiegłyście.

A jak już jest ktoś tak niewymiarowy jak ja, kto na siebie spodni kupić nie może, bo jak już na udach jakoś leżą, to w pasie i tyłku tak szerokie, że w sumie spadają same. Albo za krótkie, albo za obcisłe. A do diabła z tym. Najgorsze jest, gdy widzicie fajny ciuch i zapala się lampka: „o to, będzie nam mnie leżeć jak ulał”. Celowo wybieracie rozmiar o numer większy, bo jednak milej stwierdzić, że coś jest za duże niż za małe, wchodzicie do przymierzalni i zonk. To, co na manekinie wygląda fantastycznie na was – jakiś koszmar. A przecież kolor taki piękny i krój jak na was przygotowany. Niestety, mam wrażenie, że w sklepach dopada nas jakieś złudzenie optyczne. Podziwiam kobiety, które wchodzą, ściągają z wieszaków pewnym ruchem ręki czy to bluzkę, sukienkę, czy spodnie, właściwie bez potrzeby kierują się do przymierzalni i z całym naręczem ubrań w fantastycznej wyprzedażowej cenie stają w kolejce do kasy. Zielenieję wtedy z zazdrości i UWAGA, mierzę się z największą moją zakupową traumą – przymierzalniami.

Naprawdę ciuch musi mi się bardzo podobać, żebym zmusiła się do przymierzenia go w sklepie. Mam tylko nadzieję, że nie jestem w tym odosobniona. Bo jak chciałabym sobie popsuć humor, to wystarczy zamknąć się w przymierzalni. Zresztą mam koleżanki, które przechodzą tę samą traumę. Przecież to jest jakiś koszmar. Bo po pierwsze – idziesz z drżącym sercem, czy wymarzony ciuch będzie na ciebie pasował, czy może jednak tylko na manekinie wygląda cudownie i na kobietach w rozmiarze 34. Po drugie wchodzisz do tej przymierzalni, patrzysz w lustro i twój nastrój leci na łeb na szyję, bo nagle widzisz siebie w jakiś takich wyświechtanych ciuchach z podkrążonymi oczami. Matko – czyżbym aż tak była ślepa, na to jak wyglądam? Przecież, kiedy wychodziłam z domu rzucając ostatnie spojrzenie w lustro pomyślałam, że kurczę całkiem fajnie wyglądam. Kolorowa, uśmiechnięta, z lekkim makijażem. A tymczasem w przymierzalni przybieram postać żywego trupa. Patrzę i nie dowierzam. Czy to naprawdę ja? Czy tak bardzo moje postrzeganie siebie samej jest tak złudne i nazbyt pozytywne?

To jeszcze nic. Prawdziwy koszmar zaczyna się, kiedy trzeba coś naprawdę przymierzyć… Ściągasz szybko spodnie, czy spódnicę, zadowolona, bo przecież przed wakacjami schudłaś trochę i jednak efekty pracy na siłowni są widoczne, ale wiadomo stojąc w samych majtkach zerkasz w stronę lustra i uwaga… Co to żesz ku*wa jest? Że to niby ja? Tak wyglądam? Jakaś blada, z żyłkami na wierzchu, z jakimś plamami i celullitem, o którym przecież już dawno zapomniałam. Nieeee, to niemożliwe!!! Wciskam się w nowe ciuchy, chcąc jak najszybciej zapomnieć widok, który przed chwilą miałam przed oczami. I… znowu ZONK. Przecież wzięłam numer większe, a ta bluzka jednak wydawała się dłuższa, myślałam, że w tym kolorze będzie mi naprawdę do twarzy, a tymczasem twarz to jedne wielkie sińce pod oczami, jakby mi ktoś tusz rozmazał, zamiast rzęsy pomalować. Ale to nie tusz, to ja tak wyglądam. Uciekłabym najchętniej jak najszybciej. Patrzę, a na wieszaku jeszcze dwie bluzki, spodnie i jedna sukienka do przymiarki… Mierzyć, czy dać sobie spokój. Przecież na taką szarą, brzydką i grubą babę nic pasować nie będzie.

A już w ogóle najgorzej to stanąć w przymierzalni w samej bieliźnie… Zmierzenie się z tym widokiem jest prawdziwym wyzwaniem. I to pytanie co się we łbie kołacze: które odbicie jest prawdziwe – czy to w domu, gdzie wyglądam naprawdę dobrze, czy to koszmarne z przymierzalni, które prawdę o mnie samej chce powiedzieć?

Ostatecznie uciekam nie kupując kompletnie nic i nie mając najmniejszej ochoty na dalsze przebieranki. Znajoma mi tłumaczy: „Nie przejmuj się, to wina tego koszmarnego zimnego światła, które świeci z góry i wyłuszcza wszystkie niedoskonałości”. Tylko, że ja w tym świetle jestem jedną wielką niedoskonałością. Myślę sobie, że przecież w tych sklepach pracują kobiety, wystarczyłoby szepnąć słówko, żeby klientki czuły się bardziej komfortowo. Dać ciepło światło wzdłuż lustra, oświetlić inaczej naszą sylwetkę i o ile chętniej chodziłybyśmy na zakupy zadowolone ze swojego wyglądu. Tak niewiele potrzeba. Na mnie na pewno by to podziałało.

Na szczęście są teraz oversize’y, które workowo pasują na każdego i nawet przymierzać ich nie trzeba. Stałam się mistrzynią wyszukiwania takich ubrań. Koszule, bluzki, sukienki – od koloru do wyboru, byleby tylko uniknąć koszmaru pod hasłem: „przymierzalnia”. Myślę sobie, że musiał je wymyślić facet kompletnie nieświadomy tego, jaką krzywdę robi każdej rozbierającej się w przymierzalni kobiecie. No cóż, faceci jednak myślą o sobie dobrze, a nam trupie światło przymierzalni przypomina o wszystkich naszych kompleksach. A przecież szłyśmy na zakupy, by poczuć się piękniej… Wolę chyba jednak fryzjera na poprawę humoru.