Lubię siebie. Lubię siebie taką jaką jestem. Lubię siebie w całości, w zasadzie bez wyjątków. Kiedyś było inaczej. Wcale się nie lubiłam, wymyślałam sobie przeszkody, o które się potykałam, utrudniałam sobie życie jakbym ja to nie była ja tylko ktoś obcy, niegodny, ktoś kto zasłużył sobie na kopniaka czy dwa. Doszłam w tym w pewnym sensie do super wprawy. Jeden ruch, jedno drgnięcie, a powalałam jednym ciosem.
Siebie, moje poczucie wartości i każdą najmniejszą myśl o tym, że może jednak jestem całkiem fajna. Miałam cały zestaw narzędzi do takiego wykańczania siebie… perfekcjonizm, obsesyjną kontrolę ludzi i świata, wystrzelone w kosmos, nieswoje ambicje, przekonanie, że ciągle jak brzydkie kaczątko wyglądam i na miłość nie zasługuję. A jeśli już mi się zdarzała, jakiś wypadek przy pracy, to musiała być owa miłość toksyczna i całkowicie nieodwzajemniona, potwierdzająca niejako tę prawdę, że takiej jak ja, kochać się nie da. No miłość do bani to była i już, skazana na kaprys dochodzącego ciała i smutną rzeczywistość schadzek pod osłoną nocnego nieba. Masakra po prostu nie żadna tam miłość. Ale wtedy nie wiedziałam. Wtedy myślałam, że to miłość i że miłość to cytrynowy smutek.
Dzisiaj jednak siebie lubię. Czasami nawet bardzo, choć to może głupio tak się na papierze przyznać. I patrząc na tamtą siebie, trochę serce mam pokrojone i czułość jakaś taka we mnie wzbiera.
Przerabiałam to nie raz. To spotkanie tamtej siebie, te próby oswajania, przytulania, pocałunków. Dzika ona była i płochliwa nadmiernie, jak jakaś zbłąkana suka wyrzucona z samochodu w szczerym polu. Ileż to razy wyciągałam do niej rękę, wabiłam, zachęcałam… chodź kochana, chodź do mnie. Daj się przytulić, pozwól pogłaskać się czule po głowie, podaj mi rękę i pozwól mi poczuć jej zapach, pozwól mi dotknąć twojej twarzy, poczuć ten dołeczek uśmiechu, który dodaje ci tyle uroku. Mówiłam tak do niej, gadałam, plotłam w nieskończoność, aż pewnego dnia mi uległa. I to był ten MOMENT, moment w którym pękło niebo. Długo potem wciskała się w te moje ramiona, wdychała mnie głęboko, bo byłam dla niej niczym rześkie powietrze letniego poranka. Pozwalała się głaskać, po włosach, po twarzy i śmiała się tak radośnie! Chichotała jak dziewczynka. Piękna to była chwila. Wyjścia z nocy w dzień, ze smutku w radość, ze strachu w miłość.
Dzisiaj tamta ja jest już tylko wspomnieniem. Siedzącym na tyłach głowy obrazem, który każdorazowo kroi mi to serce i rozczula mnie jakoś tak na smutno. Jest przypomnieniem, listem z przeszłości starannie złożonym i przewiązanym aksamitną wstążką. Tak bardzo cytrynowym.
Kochać siebie musiałam się nauczyć. Ta miłość łatwo bowiem nie przychodzi, w świecie w którym ludzie nie kochają siebie wcale. Epidemia braku miłości własnej to koszmar naszych mądrych, przeintelektualizowanych czasów. Niby wszystko wiemy, wszystko rozumiemy, a jednak większość z nas nie wychodzi poza krawędź nocy. Żyjemy w wiecznym strachu, poddawani niekończącym się ocenom, wystawiani na coraz to okrutniejsze, emocjonalne wyzwania. Stworzyliśmy świat, w którym ludzie skazani są na samotność, od pierwszego odrzucenia w początkach życia przez setki kolejnych, aż po grób. Poranione dorosłe dzieci, to taki ludzki gatunek przewodni. Z pokolenia na pokolenie przekazujemy mu geny strachu, tak by wzór mógł się utrwalić. Taki to właśnie absurd praktykuje człowiek podczas gdy wszystko, co powinien zrobić to przytulić siebie, mocno, najmocniej na świecie, tak by to smutne dziecko tak bardzo cierpiące, zahukane, niepewne niczego, uwierzyło w siebie.
Moja miłość przyszła do mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Tak by się przynajmniej wydawało. Byłam chora, ważyłam tyle co piórko, na klatce piersiowej miałam wielkie dwie blizny, na całym ciele ani jednego włosa. Byłam zewnętrznie brzydka, byłam sama dla siebie odrażająca. Spoglądałam na to obce mi ciało i tonęłam we własnych łzach żalu, smutku i straty.
I wtedy ktoś mi powiedział, nie patrz na ciało, patrz w te oczy i mów do siebie wiele czułych słów, mów do siebie o miłości, mów że się kochasz, tak długo aż poczujesz.
I przytulaj się dużo, sama siebie przytulaj, głaskaj, czule gładź i nie przestawaj mówić o miłości. Rób tak dzień w dzień, poświęć sobie czas, aż zobaczysz światło, ten niesamowity błysk w oku. Cała twoja aura roziskrzy się wtedy złotem, a ty zobaczysz jaka jesteś piękna, jaka niezwykła, jaka warta miłości. Zobaczysz prawdziwą siebie, nieskażoną, odkodowaną ze wszystkich raniących przekonań, dziewiczą, czystą, boską. Wtedy przyjdzie miłość, ulga, akceptacja. I wtedy to właśnie spójrz na ciało, na blizny, na głowę gładką jak jedwab.
Zwariujesz, a to ci obiecuję, od zalewu miłości, od czułości, jaką wzbudzisz sama w sobie.
Więc tak zrobiłam. Dzień w dzień, konsekwentnie, mówiłam do siebie o miłości. Patrzyłam w te oczy, głęboko, mocno i z każdym takim seansem, otwierałam bardziej własną duszę. Tę biedną, skundloną, porzuconą duszę. Taką skarłowaciałą, niedożywioną, szarą, wychudzoną, poranioną, prawie jak to ciało, w którym wegetowała. Robiłam tak tydzień, dwa, może trzy czy cztery, aż pewnego dnia zobaczyłam światło. I przysięgam, że było tak jak powiedział mi ten ktoś…. Oszalałam z miłości dla siebie. Oszalałam z zachwytu nad tym, jaką piękną jestem istotą. Pełną światła, magii i marzeń. Wolną, nieskrępowaną, cudownie uskrzydloną, całkowicie doskonałą.
Więc nic dziwnego, że teraz lubię siebie. Lubię siebie taką jaką jestem. Lubię siebie w całości, w zasadzie bez wyjątków. Lubię siebie tak bardzo, bo wiem, że nie ma we mnie jednej rzeczy, która nie jest tak, jaką powinna. Jestem całkowicie doskonała ze wszystkimi talentami i uszczerbkami. Jestem jak Yin and Yang. Jestem stuprocentowa. Tak jak każda inna ludzka istota. Choć nie każda ludzka istota, póki co o tym wie.