„Nie myślę o tym, ile dają mi bliscy. Myślę o tym, ile ja im mogę dać”, mówi Krystyna Janda w wywiadzie o przyjaźni, sile rodziny i odpowiedzialności za ponad 400 osób w teatrach prowadzonych przez jej fundację. Przyznaje, że jest chorobliwą wręcz optymistką!
Widzowie wracają do teatrów?
– Tak, mamy prawie 100% dozwolonej frekwencji i rekordowe sprzedaże na jesień! Pracujemy bez przerwy od 16 lat, nie stać na wakacyjne zamknięcie. I jest pełno. Nasze spektakle uliczne, które pokazujemy na Placu Konstytucji i przy ul. Grójeckiej 65 i w przestrzeni Konesera, biją rekordy widzów. W soboty i niedziele, kiedy gramy bajki dla dzieci, przychodzi 500-600 osób. Stoją, siedzą, oglądają, biją brawo, krzyczą, wstają w podziękowaniu. Jestem szczęśliwa, tym bardziej że w tym roku zdecydowaliśmy sfinansować nasz teatr uliczny z datków widzów.
Pani miała kilka miesięcy przerwy w pracy w związku z epidemią?
– Przeciwnie! Nie grałam, ale jestem szefową, byłam przez cały ten rok w pracy bardziej niż zwykle, podejmowaliśmy setki decyzji, pisaliśmy wnioski, przez fundację przeszły tony papierów. Tak intensywnej pracy organizacyjno-biurowej, księgowej, koncepcyjnej nie pamiętam. Te teatry to duże przedsiębiorstwo i odpowiedzialność, cały właściwie czas, z przerwami, odbywały się także próby do nowych rzeczy. Po tym roku pandemii wypuściliśmy pięć premier, z których trzy zrobiłam ja, wyreżyserowałam je i w jednej z nich gram.
To był dziwny i bardzo, bardzo pracowity i trudny czas przetrwania. Trudny także od strony emocjonalnej, psychicznej, do tego wszystkiego dołączyła się gigantyczna nagonka na mnie i na naszą fundację. Nie, o przerwie nie było mowy. Mam uczucie, że stoję w krajobrazie po bitwie.
Większość teatrów ma teraz wakacje. Wy gracie pełną parą!
– Może dlatego u nas takie tłumy, że inni są zamknięci!? (śmiech). Gramy jak zwykle latem. No i pokazujemy nowości. Powstał w reżyserii Andrzeja Domalika wspaniały „Minetti. Portret artysty z czasów starości” Thomasa Bernharda z wielką rolą Jana Peszka to teraz nasza „perła w koronie”. Mamy „Aleję zasłużonych” Jarosława Mikołajewskiego, „Cwaniary” Sylwii Chutnik w reżyserii Agnieszki Glińskiej, spektakl, na który wszyscy długo czekali.
Podczas pandemii zrobiłam dwie komedie: czeską i bardzo nam bliską „Wspólnotę mieszkaniową” i „Coś tu nie gra” kanadyjski tekst, komedię polityczną, gatunek u nas w Polsce prawie niespotykany, a jego temat bardzo „rymuje się” z aktualnymi polskimi problemami. Wreszcie Cezary Żak „postawił” kryminał według bardzo znanej książki „Dziewczyna z pociągu”. Większość z tych tytułów wystartowała w czerwcu i wszystkie mają już swoją publiczność.
Wielu aktorom zapewniła pani w ten sposób pracę?
– To był nasz cel także, by nie zostawiać ich samych. W obu naszych teatrach rocznie występuje około 400 artystów. W czasie pandemii starałam się nie tracić z nimi kontaktu i robiliśmy wszystko, żeby pracownikom etatowym płacić pensje. Zachować „tkankę” za wszelką cenę. Niestety stało się dużo dramatycznych rzeczy. Aktorzy zmieniali zawody, wielu młodych wróciło do rodziców, żeby koszty utrzymania podzielić z bliskimi, zdarzyły się tragedie i naprawdę smutne historie, a śmierć Piotra Machalicy była i jest dla nas prywatnie i dla fundacji wielkim dramatem. Jego nieobecność to wielka zmiana w naszych teatrach. Umarł w pełni sił twórczych, zostawił u nas trzy duże role i niezrealizowane plany. Dla mnie umarł ktoś najbliższy z najbliższych. Było i jest trudno.
Jakim cudem w obliczu tych wszystkich spraw udaje się wam jeszcze grać dla ludzi za darmo?
– Już mówię! Przez dziesięć lat ministerstwo kultury lub władze miasta dofinansowywały nasze akcje letnie na poziomie rzędu 100-180 tysięcy i za to graliśmy zależnie od dotacji 30-50-60 spektakli na ulicach Warszawy. Ponieważ jednak już drugi raz nie dostaliśmy pieniędzy, podjęłam decyzję, że nie czekam na „litość” władz i przeznaczymy na to pieniądze, które ludzie podarowali fundacji, odpisując 1% swojego z rocznego podatku. Zwykle za te dodatkowe jakby pieniądze robiliśmy jedną z premier w sezonie, w tym roku widzowie sfinansowali teatr uliczny, za darmo, dla wszystkich!
Ta dwuletnia przerwa w plenerowym graniu…
…zrobiła wielką wyrwę. A my przecież w naszym repertuarze „ulicznym” mamy wiele tytułów, w tym najważniejsze, bajki dla dzieci. Jest „Lament”, „Starość jest piękna”, „Flamenco namiętnie”, „Związek otwarty”, „2 000 000 kroków” i dwie bajki dla dzieci: „Czerwony kapturek” i „Jaś i Małgosia”. Przy okazji muszę powiedzieć, że entuzjazm i zaangażowanie dziecięcej widowni uświadomiło mi kolejny raz w tym roku, jak są ważne i potrzebne spektakle dla nich.
Dlatego w przyszłym roku trzeba koniecznie zrobić nową bajkę, może „Lisa Witalisa”, o którego proszą. Dzieci przychodzą po kilka razy oglądać ten sam spektakl, może dla ich rodziców znaczenie ma także to, że spektakle są za darmo.
Zastanawiam się, jak może pani pamiętać te wszystkie role i znajdować w sobie ciągle pokłady nowych chęci, by jeszcze reżyserować premiery?
– Ależ to wszystko jest rozłożone w czasie. Poza tym zapamiętywanie tekstów to dla aktora umiejętność zawodowa. Ja prywatnie nie pamiętam czasem, jak się nazywam! (śmiech). Tylko kiedy wchodzę na scenę, tekst przychodzi do mnie w sposób naturalny. No moze nie zawsze… Z nauczeniem nowej roli, robionej teraz w pandemii, miałam problem, ale też tekst „Alei zasłużonych” jest trudny jak piekło i szatani.
Pani wiele razy w wywiadach mówiła, że w trudnościach zawsze widzi perspektywę jasną. Skąd ta siła?
– Od 16 lat jestem szefową dużego przedsięwzięcia, fundacji i dwóch teatrów, które muszą się praktycznie utrzymać same. Wzięłam odpowiedzialność za ludzi, którzy mają rodziny, dzieci, kredyty, zaufali mi. To nie jest tak, że nie odpuszczam, bo jestem dzielna i mam wyjątkowy charakter. Ale to prawda, jestem chorobliwą wręcz optymistką. Szukam zawsze nie tylko najlepszego wyjścia, ale także rozsądnego, bezpiecznego, nie szarżuję. To mój obowiązek.
Podobno nawet wypoczynek na wakacjach zwyczajnie panią nudzi, bo tak kocha pani pracę w teatrze. Nie lubi pani pospać, poleniuchować?
– Spać nie mogę, czytanie to dla mnie przyjemne leniuchowanie i zawsze mówiłam, że praca jest o wiele bardziej interesująca niż zabawa, szczególnie praca twórcza, rozwijająca i budująca, której rezultaty widać natychmiast, każdego dnia. A poza tym, naprawdę muszę być stale pod ręką i do dyspozycji naszych teatrów, tak zdecydowałam 16 lat temu i jestem temu obowiązkowi wierna. W Polonii i Och-Teatrze mamy około 75 tytułów, w tym 8. z moim udziałem. A na szczęście ja się wciąż „sprzedaję” jak świeże bułeczki (śmiech), mimo kamieni rzucanych w moją stronę.
Od 12 lat gra pani w Och -Teatrze „Białą Bluzkę”. W te wakacje również! Czy to znaczy, że publiczność pokochała ten spektakl na podstawie tekstu Agnieszki Osieckiej w jakiś wyjątkowy sposób?
– Gram teraz po latach nową wersję „Białej Bluzki”, z innymi piosenkami. To inny spektakl, choć też według pomysłu i adaptacji Magdy Umer. Minęło od tamtej pierwszej wersji, robionej w okolicach stanu wojennego wiele lat, a dojrzała kobieta opowiada o tych sprawach inaczej. Myślałyśmy z Magdą, że będzie to spektakl w jakimś sensie historyczny, dla młodych pokoleń. Niestety sytuacja polityczna sprawia, że jest coraz bardziej aktualny. Za chwilę zagram dwusetny spektakl tej nowej wersji. Zamknęłam w pewnym momencie granie a teraz po dwóch latach przerwy, wznowiliśmy go na prośbę publiczności i za namowami reżyserki Magdy Umer. Ona ma rację, zyskał on nowe konteksty i ma inne znaczenie. Magdzie wierzę jak nikomu.
Może siła tego spektaklu to kwestia wyjątkowego porozumienia, jakie ma pani z Magdą? Ona z kolei przyjaźniła się z autorką tekstu Agnieszką Osiecką. Ile lat przyjaźni się pani z Magdą?
– Zaczęłyśmy się przyjaźnić w latach 80. przy okazji pracy nad sztuką „Abelard i Heloiza” dla Teatru Telewizji, zagrałam w nim z Zygmuntem Hübnerem, a Magda była reżyserką tego przestawienia. To był cudny czas i pan Zygmunt w wielkiej formie. Powstało wtedy coś ważnego i dobrego, także w naszym życiu prywatnym. Potem zrobiłyśmy też telewizyjną wersję tamtej pierwszej „Białej bluzki” i było jeszcze kilka naszych z Magdą wspólnych przedsięwzięć: „Kobieta zawiedziona”, „Marlena”, a ostatnio „Zapiski z wygnania”. To wiele, wiele wspólnych dni, godzin i lat.
Jaka „iskra” połączyła was z Magdą Umer tak mocno na lata?
– Cenimy się nawzajem, myślimy podobnie, mamy podobne poczucie humoru. Poza tym razem przeżyłyśmy dużo życiowych zakrętów. Kiedy poznałyśmy się, Magda była w ciąży i niedługo potem urodził się jej drugi syn Franek. Zaprzyjaźniłam się z jej mężem Andrzejem Przeradzkim, dla mojego męża także stali się bliskimi ludźmi. Dzięki Magdzie poznałam najbliższy mi krąg kobiet: Zuzię Łapicką, Magdę Czapińską i Agnieszkę Osiecką.
Tworzyłyście wyjątkową grupę – wszystkie piękne i diabelnie utalentowane. O takich kobietach Agnieszka Osiecka mówiła, że mają „zapalenie duszy”. Czy namówię panią na chwilę wspomnień?
– O naszych spotkaniach, lamentach i rozmowach napisałam już setki słów. To były lata spędzanych razem wakacji, wspierania się, wspólnie podejmowanych decyzji na różnych rozstajach dróg. Magda Czapińska, którą wszyscy kochają i do której zgłaszają się po jej piękne teksty, autorka arcydzieł w tej dziedzinie („Remedium”, „Święty spokój”, „W moim magicznym domu”) jest też uznaną terapeutką. To ona zawsze wspierała tę naszą „szaloną grupę”, spokojem i mądrymi radami i nadal jest opoką. Natomiast Zuzia Łapicka? Jej błyskotliwość, ogląd świata i ludzi bawił nas i nauczał. Ona była zawsze naszym srebrem i złotem, naszym szampanem. A Agnieszka Osiecka to Agnieszka! Pyta pani, co nas połączyło?… Wszystko. Trudno powiedzieć!
O swoich przyjaciółkach myślę jak o najbliższej rodzinie. To tak jakby mnie pani zapytała, co mnie połączyło z moją matką czy siostrą. Życie, podobne odczuwanie, „kalejdoskop zdarzeń”, jak mówiła Agnieszka. Niestety Zuzi i Agnieszki już nie ma z nami. Zostałyśmy we trzy. Obie Magdy i ja i każda tak samotna jednocześnie, osierocona.
Jest jeszcze pani najbliższa rodzina – córka Maria, synowie Adam i Andrzej oraz wnuki. Może to oni dają dziś pani ten nieprawdopodobny napęd do pracy?
– Raczej pracuję dla nich i mimo nich, bo moja praca jest egoistyczna i wymagająca. Są dorośli, wspaniali. Jest jeszcze córka mojego męża Magda Kłosińska i jej syn, wnuk męża. Magda pracuje w naszej fundacji, jest z nami od samego początku, wiele jej zawdzięczamy. Cieszy przede wszystkim to, że moim bliskim dobrze się układa, że realizują swoje plany, są prawymi, mądrymi i szlachetnymi ludźmi. Chyba są w rezultacie, mimo wielu zawirowań, szczęśliwi – to ma dla mnie największe znaczenie. Nie myślę o tym, ile oni mi dają. Myślę o tym, ile ja im mogę dać.
To pięknie, co pani mówi. Mam wrażenie, że ludzie w dzisiejszych czasach skoncentrowani są najbardziej na tym, by być kochanymi i by brać, nawet od najbliższych.
– Jak w każdej sytuacji zagrożenia. O dzieci jestem dziś spokojna, ale ciągle myślę o wnukach. Czekam z niecierpliwością, jakie będą ich wybory życiowe. Moja córka Marysia, wiadomo jest świetną aktorką, a ostatnio reżyserką. Magda, córka mojego zmarłego męża, jest stale ze mną, z nami w fundacji i jest opoką wielu naszych produkcji teatralnych, oparciem i przyjaciółką aktorów, ma wpływ terapeutyczny, zbawienny na sytuacje konfliktowe. Moi synowie Adam i Andrzej, odwiedzają mnie i są stale w kontakcie. Adam robi doktorat z fizyki i pracuje na uczelni, a Andrzej jest grafikiem komputerowym, wiecznie zajętym, robi między innymi nasze plakaty, ale też wiele innych rzeczy. Lena, starsza córka Marysi studiuje reżyserię filmową i już pracuje na planie, a młodsi są jeszcze niepełnoletni i szukają swoich dróg. Poza tym nie wiem, czy ich rodzice chcieliby, żebym o nich mówiła publicznie. W każdym razie nie tracimy kontaktu.
Nie boi się pani zatrudniać młodych aktorów, twarze zupełnie nieznane np. w „Stowarzyszeniu umarłych poetów”?
– Nie boję się, to mój konik zresztą – nowi aktorzy. W Och-Teatrze mamy chyba najwięcej debiutów w Warszawie, dlatego młodzi aktorzy do nas piszą, przychodzą, pokazują się. Liczą na nas. Stawiam na nich w nadziei, że przyniosą pomysły, nową krew, zrobią piękne role. Stawiam na ich młodość, talent, wyobraźnię, temperament. Ja w ogóle wierzę w nich i szanuję młodych! Rozumieją teraz często z tego świata więcej niż my i lepiej sobie z nim radzą. Dookoła w fundacji, w teatrach mam prawie samych młodych współpracowników, bez nich nie dałabym sobie rady.
Zresztą, krąży o mnie wśród nich dziesiątki anegdot na temat mojego zakręcenia i braku wiedzy na tematy bliskie nowym „normom” życia. Powoli staję się szefową specjalnej troski. Dobrze mi z tym.