Ma za sobą pięćdziesiąte urodziny, ma dzieci i wnuki, chciałaby już odpocząć a musi zaczynać od początku. Straciła pracę na kilka lat przed emeryturą. – Może trochę pochorujesz i pójdziesz na rentę, może coś jeszcze znajdziesz – słyszała na pocieszenie.
Nie chce chorować. Chce pracować. Przyzwyczajona do niezależności finansowej, do codziennego wychodzenia z domu, do rytmu pozwalającego na podział dnia, tygodnia, roku, z wyczekiwaniem na urlop. Kilkanaście lat w jednej firmie, kto mnie przyjmie?
– Może masz jakiegoś znajomego?
– Mam znajomych. Lubią moje ciasta, chwalą mój ogród. Ale na pewno nie przyjmą mnie do pracy, od nich zaczęłam poszukiwania.
Trzeba się zarejestrować… Szukać, czytać, dzwonić, prosić
Nie spać zbyt długo. Rano jest więcej ogłoszeń. O dziesiątej są już nieaktualne. Trzeba wstać, ogarnąć się. Nie płakać, rodzina nie musi widzieć łez. Zresztą oni nie mają czasu. Wychodzą rano, wracają późnym popołudniem. Pytają, jak minął dzień, szykują ubrania na jutro.
Urząd Zatrudnienia jest po to, by urzędnicy mieli robotę – stwierdziła po drugiej czy trzeciej wizycie, z której nic nie wynikało. Została zarejestrowana. Jej zadaniem było zgłaszać się co kilka miesięcy, informować o sytuacji. Czas płynął, już nie wstawała tak wcześnie, szukanie ogłoszeń przez internet nie miało sensu. Była zdesperowana, ale nie aż tak, by podjąć pracę ponad siły, za pensję nie pozwalającą godnie żyć. Mogę stać przy zmywaku kilka dni, ale przecież to do końca zrujnuje mój kręgosłup – tłumaczyła, gdy ktoś pytał, jak idzie szukanie pracy.
Rozchorowała się i poszła do szpitala…
Pierwszy raz głośno, obcej osobie, pielęgniarce przeprowadzającej wywiad, musiała powiedzieć, że jest bezrobotna. Bez prawa do zasiłku, który właśnie się skończył. Dostała dwa tygodnie zwolnienia. Pani jest bezrobotna to i tak pani więcej nie potrzebuje – usłyszała. Pracujący dostają na to samo trzy miesiące. Kiedy wyszła ze szpitala, czekało na nią wezwanie na szkolenie z urzędu pracy. Mogła nie iść, wrócić do lekarza i prosić o zwolnienie, ale pomyślała sobie, że na szkoleniach się siedzi, jakoś wytrzyma a to może być dla niej szansa.
Od pierwszego dnia czuła się rozczarowana. Okazało się, że miała się tam nauczyć pisać cv, prezentować na rozmowie kwalifikacyjnej, odpowiednio ubierać i zachowywać. Czy ja jestem ograniczona intelektualnie, ktoś mnie tego musi uczyć? – oburzyła się, opowiadając w domu przy kolacji o swoim dniu.
Szkolenie trwało aż tydzień. Tylko nie było dedykowane tej grupie wiekowej. Nie nosimy zbyt wysokich obcasów, nie malujemy się krzykliwie, nie perfumujemy zbyt mocno, wiemy, jak ubrać się do pracy, nie trzeba nas tego uczyć. A przebieg rozmów kwalifikacyjnych w sklepie czy w barze wygląda inaczej niż w korporacji.
To jak wygląda? – spytała zdenerwowana pani psycholog, gdy ktoś się odważył powiedzieć, że to szkolenie to daremny trud i wyrzucanie pieniędzy.
Spotykamy się z pracodawcą gdzieś w korytarzu lub na zapleczu, zazwyczaj okazuje się, że praca jest na dziesięć lub dwanaście godzin dziennie, a zatrudnienie na pół etatu. Na koniec mówią nam, że potrzebują ludzi młodszych, ze statusem ucznia lub studenta albo kogoś z orzeczeniem o niepełnosprawności – ktoś wyjaśnił.
– Najtrudniej jest dostać się na rozmowę z żywym człowiekiem. Wiek odstrasza, skoro zaczęłam pracę w stanie wojennym to jasne, że młoda byłam dawno temu. Gdybym miała możliwość pokazania się, jestem przecież zdrowa, sprawna, zadbana, dobrze wyglądam, może wtedy by się udało.
Prowadząca zajęcia miała jeszcze półgodzinną prezentację, z której wynikało, że należy godzić się na każde warunki i najniższe wynagrodzenie, byle tylko pracować. Może w młodości, gdy sił wystarcza i całe życie przed człowiekiem, ale czy pani wysłałaby swoją matkę do rozdawania ulotek w nocy pod pubem?
I takie szkolenia właśnie mnie obrażają i poniżają – stwierdziła jedna z uczestniczek. Nikt mnie nie spytał czego oczekuję, czy potrzebuję tych durnych testów psychotechnicznych. Wolałabym się nauczyć czegoś konkretnego, jakichś umiejętności, które mogłabym wpisać do cv. Przychodzę do domu z tymi materiałami a mąż się pyta, czy uczyli nas rysować szlaczki! Gdybym nie miała motywacji do podjęcia pracy to by mnie tu nie było, leżałabym na kanapie i oglądała seriale.
Nic na to nie poradzimy, kazali nam to musimy się szkolić – ktoś inny usiłował zażegnać spór.
Siedziała wśród tych ludzi mając przed sobą czytnik z jedną z najstarszych powieści Kinga. Nawet się nie kryła z lekturą. Nie brała udziału w zajęciach. Była najbardziej bierną uczestniczką. Patrzyła na nich myśląc – byłam taka sama. Jeszcze zbuntowana, jeszcze gotowa współpracować, układać piramidę potrzeb, przeprowadzać rozmowy kwalifikacyjne z koleżankami z lewej i z prawej strony. Pełna wiary w siebie, aktywna, energiczna. Jak nie jutro to za tydzień, jak nie cały etat to choć pół. Dojazd na drugi koniec miasta – nie problem. Żeby się tylko załapać, a potem szukać czegoś lepszego.
Dziewięćset złotych za miesiąc pracy bez gwarancji pracy na stałe. Pierwsza od trzydziestu lat prośba do męża – daj mi na autobus. Nie zrozumiał, myślał, że nie ma drobnych. Oferta z urzędu zatrudnienia – roznoszenie posiłków po biurach i firmach. Siedem złotych za godzinę. Ale i tak nie została przyjęta.
– Pani jest na to za delikatna – stwierdziła właścicielka baru. Była delikatna. Przecież pomyślała: „za stara”.
Klarka Mrozek
Blogerka. Wierzy, że dobro zawsze powraca. Kocha koty. Mieszka na wsi. Uważa, że w każdym wieku można coś zacząć od nowa.