Ludzie kochani, jak rodzeństwa się nie ma to serio trzeba być rozpuszczonym jak dziadowski bicz egoistą? O losie! No krew mnie zalewa. Co wiadomo do cholery, ja się pytam uprzejmie??? Bo jak siostry się nie ma albo brata to co, od razu samolub ma być? Nieogarnięty? Zapatrzony w siebie i swoje potrzeby, nie nieorganizowany? Arogancki, z nosem zadartym tak, że się chmury przestawia?
Jest się wtedy pasożytem, wykorzystującym innych ludzi? Na litość boską! Obojętnie, czy jedynak czy tez jedynaczka, to już z założenia ma być złym człowiekiem? Ja też jestem jedynaczką. Iiiii? W nosie mam co mówią, w końcu. Nie będę się tego wstydzić! Choć i tak na pamięć znam te wymowne spojrzenia. No tak, rozpuszczona jak dziadowski bicz, pyskata, leniwa i dumna. Księżniczka na ziarnku grochu z nosem na kwintę i służbą u boku. Egoistka widząca tylko swoje potrzeby. Ot co!
No do jasnej Anielki! Aż mnie strzela, nie powiem już co! Owszem rodzeństwa los mi poskąpił. Nie wchodzę w szczegóły czemuż to moi rodziciele się o nie nie postarali. Nie mam to nie mam. Mea culpa? Życie, co począć, skoro oni nie poczęli?
I tak, miałam swój pokój. Doceniam. Nawet bardzo. Pamiętam koleżanki, które dzieliły swoją przestrzeń z bratem i każdego dnia staczały bójki o swoje centymetry kwadratowe. Ale żebym w luksusach opływała? Bez przesady. Zwykła dziewczyna z blokowiska. Uczennica wielkiej szkoły. Stała bywalczyni trzepaka i podwórka. Z kluczem na szyi. Rodzice chuchali na mnie tylko jak leżałam w inkubatorze i jak źle przechodziłam ospę. Nie chwalili za dużo, żeby mi się w głowie nie poprzewracało (a jednak!). Nie pamiętam, żeby mnie wyręczali.
Na kolonie i obozy jeździłam od siódmego roku życia. Radziłam sobie świetnie. I o dziwo wcale nie tęskniłam ani nie płakałam za mamą, jak to wiele moich mających rodzeństwo koleżanek. O tak, te to wyły całe dnie, podczas gdy ja brudna latałam po drzewach, bawiłam się w berka i w chowanego, skakałam przez ognisko i wygrywałam kolonijne konkursy. Mój pokój zawsze miał pierwsze miejsce w konkursie czystości. Raz nawet wszystkie ubrania wyprałam, ręcznie nadmienię, żeby już mamie kłopotu po powrocie z kolonii nie robić. I prawie by było idealnie, gdyby nie fakt, że nie do końca mi ręczniki poschły i torba, a raczej jej zawartość, po paru godzinach podróży autokarem nie była najświeższa:) Miałam 8 lat.
Do szkoły chodziłam na pieszo jak inne dzieciaki. Nikt mi tyłka nie podwoził, choć tata po jakimś dorobił się auta. Nie kupowano mi wszystkiego, co bym tylko chciała. W domu biednie nie było, ale też się nie przelewało. Trzeba było zasłużyć, poczekać, czasem uzbierać oszczędności i dołożyć do wymarzonej zabawki, kasety czy butów.
Miałam dobre stopnie. W nauce mama pomagała mi chyba w pierwszej i drugiej klasie. Potem już nie wiedziała, co to znaczy uczenie się z dzieckiem. Ogarniałam wszystko sama. Co roku przynosiłam do domu świadectwo z czerwonym paskiem. W wieku 10 lat wynegocjowałam kieszonkowe i uczyłam się gospodarowania pieniędzmi. Pamiętam jak mama mówiła, że na kolonie pieniędzy mi nie da. Mam sama odłożyć. Więc ja cały rok ciułałam, by potem było na lody i pamiątki. Zawsze starczyło.
W domu miałam swoje obowiązki. A jakże. Sobota to był mój dzień. Gdy jeszcze nie nikt nie marzył o supermarketach, ja rano ganiałam po osiedlu z listą zakupów. Wiedziałam doskonale, co, gdzie i za ile kupić. I nigdy nie zabrałam mamie reszty. Oddawałam co do grosza. Ścierałam kurze, myłam naczynia, zdejmowałam pranie, obierałam ziemniaki na
obiad, czyściłam łazienkę, zamiatałam korytarz, wynosiłam śmieci. Jak wszystkie inne dzieciaki. Nikt mnie na rękach nie nosił.
Dostałam się do świetnego liceum. Nigdy nie miałam uwagi. Znów co roku pasek. Jak chciałam, żeby mama mi kupiła super bluzę to często dokładałam ze swoich oszczędności. Nie chciałam od rodziców ciągnąć pieniędzy. Byłam dumna. I tak mam do dziś.
Na studia dostałam się bez problemu. Rodzice przelewali mi jakąś kwotę na przeżycie. Raz starczyło, raz nie. Trzeba było sobie radzić. Na drugim roku zaczęłam pracować. Byłam spokojna, że w razie kłopotów, do rodziców po kasę nie zadzwonię. W akademiku i na stancji odnalazłam się praktycznie od razu. Dostosowałam się do panujących zasad i wsiąkłam w życie studenta. I wiele razy słyszałam: Ty jedynaczką? Nie wyglądasz.
A co to w ogóle znaczy?! Ja się pytam. Jak wygląda jedynaczka? Ma być gruba czy chuda? Włosy proste czy kręcone? Jasne, a może ciemne? A charakter? Jedynak nie może być samodzielny i pracowity? Musi ciągle mieć mamę przy sobie, nawet jak pani w dziekanacie jest niepomocna? Ma dostawać dodatkową kasę, gdy tylko zapragnie? I sam cv też nie napisze? Jeszcze pewnie do toalety z kimś powinien chodzić, żeby mu się nic nie stało.
To ja Wam powiem, że wyjechawszy na studia, zaczęłam dorosłe, niemal samodzielne życie. Rodziców nie interesowało nic. Ja płaciłam rachunki, za bilety, książki i jedzenie. O dziwo przeżyłam! Serio. Cała i zdrowa. Skończyłam studia. Dostałam pracę. Dziś mam mieszkanie na kredyt jak większość równolatków.
Założyłam rodzinę. Dałam radę. Niesamowite! Przecież jestem jedynaczką. Nie powinnam była, nie? Teraz staram się by to role się odwróciły. Żebym to ja była dla rodziców
wsparciem, a nie wciąż czekała z wyciągniętą dłonią na prezenty. Co roku mam problem z pytaniem, co chcę na urodziny. Bo w sumie dali mi tyle, że ja nic nie potrzebuję. A ciuchy, kosmetyki czy książki mogę kupić sobie sama.
Tak jestem jedynaczką. Będę zdana na siebie, gdy rodzice nie będą domagać i gdy ich zabraknie. I dam radę, bo na szczęście nie trzymali mnie pod kloszem, dali mi po prostu wędkę i co złowiłam, to moje. Jestem jedynaczką. Mam grono przyjaciół. Umiem pomagać. Odnoszę i porażki, i sukcesy. Jestem ambitna. Stawiam sobie cele i do nich dążę. Dziś od rodziców chcę tylko, żeby byli. Czasem przytulili czy otarli łzę. Ja z całą resztą sobie poradzę. Nie ma innej opcji. W końcu jestem jedynaczką:)