A może po prostu byśmy zrobili tak, że każdy z nas będzie sobą? I to w zachwycie? Dostrzegając to, co ma, kim jest, co może i chce jeszcze zrobić i zauważając to, ile już zrobił? Może po prostu uznamy, że bycie sobą jest dość? Magdalena Mikołajczak opowiada w swojej książce „Jestem dość” o chorobie córki, ukochanej babci, matce, alkoholu, depresji, rozmowie o pracę. O idealnej czapce i nieidealnych porankach. O lęku, największej miłości, rozpaczy, szczęściu i wdzięczności. Mikołajczak z czułością i troską przytula na odległość. Dzieli się najbardziej intymnymi historiami ze swojego życia, by zapewnić nas, że ma tak samo, jak my.
Za zgodą autorki drukujemy jej opowiadane „błazenek”, które opublikowała w najnowszej książce „Jestem dość”.
kiedy syn mojej koleżanki był malutki i mówił jeszcze niewyraźnie, ale bardzo chciał, żeby ona go zrozumiała, to „popędzał” ją niezwykle uroczą wypowiedzią: „no aha, mama, aha!”. i to „aha” było dla niego momentem, kiedy ona wreszcie „zaskoczyła” i mogła spełnić jego potrzeby.
niedawno, stojąc nad zlewem w kuchni i myjąc to, czego nie da się wetknąć do zmywarki, moje własne „aha” uderzyło mnie mocno i wyraźnie w sam środek zmarszczonego czoła. uwielbiam zmywać naczynia. nie przeszkadza mi, że mokre, brudne. lubię czuć to, że są gładkie pod moimi palcami, że moja praca ma sens i widoczny efekt, a do tego wyłączam się. to taka medytacja na moim poziomie. nie żebym żałowała, że mam zmywarkę, bo z kolei nie lubię zdejmować naczyń z suszarki. idealna sytuacja dla mnie: ja zmywam, ktoś wyciera i chowa.
i kiedy tak sobie medytowałam, zapewne nad obieraczką do warzyw albo własnoręcznie przez dziecko zrobionym MUZA kubkiem, to moje „aha” przyszło niespodziewanie, SA 20 niczym tsunami, jak woda wylewająca się na nogi z blaszki do ciasta, która nie mieści się w zlewie. „aha!!!” wrzasnęłam do siebie, ale bezgłośnie, w środeczku. „aha”, bo mnie olśniło.
dwadzieścia lat robiłam z siebie pośmiewisko na własne życzenie, żyłam z rozśmieszania ludzi, nie wiedząc zupełnie, jak znalazłam się na scenie. nie wiem, skąd pomysł na kabaret, uznałam, że przyszło, co miało być, i tyle. dopiero potem, po latach, przypomniałam sobie, że w podstawówce napisałam scenariusz na apel, zagrałam w nim śmieszną, przebraną kucharkę, o której to roli przypomniała mi sama pani kucharka z podstawówki, nakładając mi, już wówczas bardzo pełnoletniej, ziemniaki na szkolnej stołówce, na którą przyszłam w oczekiwaniu na tatę nauczyciela.
przypomniało mi się, jak biegałam po internacie w kożuchu i chustce na głowie, który to kożuch przywiozłam w rękach i pocie czoła z domu kilka dni wcześniej dwoma autobusami, tylko po to, żeby się powygłupiać. kręciłam wówczas z koleżanką z internatu filmy na vhs-ie, jakąś kretyńską, śmieszną kronikę – szkolną i internacką.
zawsze miałam ciętą ripostę na wszystko, zresztą do tej pory mam. strzelałam z niej jak z procy we wszystkich, powodując śmichy-chichy na różnych etapach mojego życia. nagle trafiłam na warsztaty kabaretowe, będąc tydzień na uczelni, nie wiem, jakim cudem sama polazłam w takie miejsca jak klub studencki, otrzęsiny pierwszego roku i inne takie. MUZA nie wiem. dzisiejsza ja nigdy w życiu by sama niSA 21 gdzie nie poszła. stałaby przestraszona w drzwiach i nieśmiało spoglądała, jeśli w ogóle by wyszła z domu. co i jak się wydarzyło w międzyczasie? dlaczego poszłam tam, gdzie poszłam, po co tam poszłam i co mnie wciągnęło w ten świat?
jak mogłam rozśmieszać pół polski, non stop się bawić, mając jednocześnie depresję, niezdiagnozowaną, lecz galopującą szybciej niż suchoty chopina? jak mogłam mieć, odkąd pamiętam, od kilkuletniego grzdyla, jeden dzień w tygodniu na melancholię, dzień, w którym czytałam i pisałam wiersze, w którym płakałam aż do wymiocin i nikt tego nigdy nie zauważył? jak ja sama tego nie zauważyłam?
zobacz:
jak mogłam żartować z siebie, zanim ktoś zażartował ze mnie? a to wszystko po to, żeby nie dać się zranić? bo wiadomo, jeśli ja z siebie zażartuję, to już nikt inny nie zdąży, nie zrani mnie, nie dotknie, nie ubodzie. nie zaboli (zaboli) i nie zauważę (odpłaczę w kolejny czwartek). jak mogłam wszystko obracać w żart, każdą emocję ubierać w humor? jak? aha, właśnie tak. jestem dda, dorosłym dzieckiem alkoholika, i weszłam w rolę błazna około roku 1982. to moje „aha”.
mówi się, że dzieciom w rodzinach alkoholowych można przypisać różne role: bohatera, kozła ofiarnego, cienia-zagubionego dziecka i maskotki-błazna. bohater to jest to dziecko, które dostaje piątki, ma posprzątany pokój, zrobi wszystkim kolację, napuści rodzeństwu wodę do wanny, pobiegnie do sklepu, schowa butelki, nie ma nieobecności. to dziecko, które wyrasta na osobę często z poprzeczką perfekcjonizmu ustawioną tak wysoko, że nigdy jej nie przeskoczy. zawsze jest nie dość, zawsze może lepiej, zawsze wymaga od siebie więcej. może i obiad z pięciu dań, ale na podłodze pyłek. może podłoga wylizana, ale dziecku się zrobiła dziura w skarpetce. jest odpowiedzialny zawsze i za wszystko, wszystko musi być tip-top, a pracy najlepiej poświęcić całe życie.
kozioł ofiarny to często to drugie dziecko, każda rodzina ma przecież jakąś „czarną owcę”, prawda? to dziecko, które się stawia, nie przyjmuje warunków panujących nigdzie, to dziecko sprawiające kłopoty, żyjące niby po swojemu, ale to „swojemu” jest wielką niewiadomą, bo ono zasad nie ma. ono jest tylko dzieckiem. i myśli sobie: „skoro tamto jest takie idealne, to nigdy go nie doścignę. nigdy!” i działa inaczej. buntuje się, by być zauważone. i nigdy nie jest dość.
dziecko zagubione to dziecko, którego nie widać. „jak dobrze, że chociaż z tym nie ma w ogóle kłopotów. wprawdzie zamknięte w swoim świecie, ale nie pije, nie pali, nie ucieka z domu”. nie widzi go rodzina, nauczyciele, koledzy ani koleżanki. nikt go nie widzi. samo się nie widzi. to dziecko, które znika, które woli, żeby go w ogóle nigdy i nigdzie nie było. robi się przezroczyste. jest zagubione i samotne. bezradne. i na takiego dorosłego często wyrasta. nie ma zdania, nie wie, nie szuka odpowiedzi, nie jest dość. ani w oczach swoich, ani niczyich, bo w żadnych oczach nie istnieje.
i wreszcie maskotka. błazen. oczko w głowie. to, które fika kozły, wchodzi na futryny, mówi wiersze, śpiewa piosenki. wielkookie i odważne. uśmiechnięte, bo lepiej się śmiać, niż płakać. może jak będę zabawny, to mnie zauważą. „idź, rozśmiesz ojca”, „tylko ty pocieszysz matkę”. „zobaczcie, jak pięknie śpiewa, no, stań tu, powiedz głośno wierszyk!”. dławię się urywkami brzechwy, tuwimem, waligórskim, lecem, sztaudyngerem. znam miliony fraszek, anegdot, piosenek, dowcipów. mam odpowiedź na wszystko, zawsze gotowa do śpiewania, podskakiwania. brałam udział we wszystkich zawodach świata. sportowych, z fizyki, z polskiego, bieg przez płotki, koszykówka, łyżwy, chemia, matematyka. kręcenie filmów, teledyski, ja napiszę scenariusz, ja pobiegnę na sześćset i na sześćdziesiąt metrów. odpowiem, rozśmieszę, przebiorę się, zrobię z siebie głupka. tylko po to, żeby nie było widać, że w czwartek znowu płakałam. i znowu. i znowu. że przez trzydzieści lat przepłakałam ponad półtora tysiąca czwartków.
aż uderzyło mnie moje własne „aha” w sam środek zmarszczonego czoła. jak można cały czas się tak głośno śmiać i mieć taką wielką pionową zmarszczkę na czole? jak? każdy czwartek rył mi ją mocno, kropelka po kropelce od bardzo dawna. a śmiech czasem był przykrywką, wołaniem o uwagę, podskakiwaniem, aż mnie ktoś dostrzeże. podskakiwałam, aż traciłam przytomność, szarym smutkiem wymiotowałam tak długo, że przewracałam się na lewą stronę. pod kołdrą, w tajemnicy, sama, zamknięta.
nie śmieję się już na zawołanie. potrafię świetnie milczeć. jest jeszcze kilka sytuacji, w których nerwowo strzelam ripostami. ale rzadko i coraz mniej. rzadko też idę w miejsca, gdzie muszę to robić. coraz lepiej znam te miejsca i coraz wyraźniej widzę tych ludzi, którym muszę udowadniać, że jestem dość. żeby mnie pogłaskali, zauważyli, polubili. coraz lepiej znam siebie.
nie chcę już być błaznem, małym, cztero-, sześcio-, ani nawet dwudziestoletnim błazenkiem. potrzebowałam ogromnej samoświadomości i pracy nad sobą, by to dostrzec. rzeczywiście potrzebowałam wywlec się wiele razy na lewą stronę, potrzebowałam diagnozy psychiatry i psychoterapeuty, by móc powiedzieć to bez płaczu, sobie w oczy. potrzebowałam umyć wiele naczyń w zlewie, by móc powiedzieć, że jestem dość.
bez wygłupów, bez pajacowania, bez przykrywania siebie kocykiem z dowcipów, bez wchodzenia w żadną rolę. tam w środeczku, w łupince, jakby mnie wzdłuż tej pionowej zmarszczki rozłupać jak orzeszek, jest źródło wszystkich emocji. tam bije serce strachu i dumy, smutku i radości, kaszlu ze śmiechu i cieknącej z bezradności śliny. tam mieszka siła i słabość. zadowolenie i gniew. wszystko. cała ja. w twojej łupince mieszkasz ty. dokładnie z tym samym. i też jesteś dość.
Zapis org. bez dużych liter za autorką książki
Zobacz: Oszukać przeznaczenie i odmienić wszystko. 10 sytuacji, w których nie uciekniesz przed zmianą
Magdalena Mikołajczyk
– twórczyni internetowa, artystka kabaretowa, autorka bloga matkojedyna.com. Promuje życie bez presji i hołduje idei, że bycie sobą jest w porządku. Matka dwóch córek, żona jednego męża, wnikliwa obserwatorka codzienności, która słowami potrafi wydobywać emocje. Z siebie i z innych.