Potrafiłem czytać z jej twarzy w oka mgnieniu. Gdybym nie był tak uparty pewnie nie dowiedziałbym się, że choruje. To ja na początku 2014 roku kazałem jej pójść do lekarza. Widziałem jak wracała z biura, kręciła się po domu, gotowała, sprzątała i cały czas chwytała się za prawą pierś. Pytałem jej czy coś ją boli, ale mnie zbywała. Powtarzała uparcie, że musiała się nadwyrężyć, że to chwilowe i że już jej mija. Widziałem, że była lekko podenerwowana, choć wciąż się uśmiechała. Byłem szczerze zaniepokojony. Uznałem, że muszę działać.
Pomyślałem, że z tą jej piersią musi być coś nie tak. Przecież nigdy wcześniej się tak nie zachowywała. Umówiłem ją na mammografię. Któregoś dnia czekałem pod urzędem aż skończy pracę i osobiście zawiozłem ją na badanie. Z gabinetu wyszła zdenerwowana. Nic nie chciała powiedzieć, dopiero w aucie się popłakała. Powiedziała, że ma guza, pokazała mi dalsze skierowania. Trzeba było pobrać wycinek tkanki, i czekać na wynik badania. Dwa tygodnie później wiedzieliśmy już, że to nowotwór złośliwy. Lekarz nie dawał nam złudzeń – niezbędna była natychmiastowa mastektomia. Zaczął się wielki wyścig, bieg po lekarzach, kolejne badania, wyniki, potworny stres, strach o to co będzie dalej. Nieprzespane noce i potwierdzenie diagnozy. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem co dalej.
Bałem się o jej zdrowie i życie, ale udawałem twardziela. Wiedziałem, że ona boi się niemniej, musiałem ją wspierać. Któregoś dnia usłyszałem jak rozmawiała z siostrą przez telefon. Usłyszałem jak mówi, że po utracie piersi nie będzie już dla mnie wystarczająco kobieca. Obruszyłem się, jak mogła dopuszczać do siebie takie bzdury? Kochałem ją, chciałem, żeby żyła, wszystko inne nie miało znaczenia.
Rekonwalescencję znosiła ciężko. Całe życie była osobą samodzielną i niezależną. Byłą urzędniczką, zawsze elegancką, z nienagannym makijażem, w podkreślającym jej atuty kobiecym stroju. Po operacji nie akceptowała siebie, nie chciała spojrzeć w lustro, miejsce po piersi dla niej nie istniało. Po powrocie do domu wyraźnie się ode mnie oddalała. Słyszałem jak płakała nocami. Cały czas przekonywałem ją, że dla mnie wciąż jest tą samą, najpiękniejszą pełnowartościową kobietą. Że będę zawsze przy niej, że nigdy jej nie zostawię. Przecież dwadzieścia lat temu przysięgałem, że nie opuszczę jej w zdrowiu ani w chorobie. Kochałem ją za serce, a nie za blizny, które miała na ciele. Kto jak nie ja – jej mąż, miał dać jej siłę do pokonania nowotworu?
W szpitalu usłyszałem, że powinienem choćby minimalne zadbać o siebie. Wróciłem, poszedłem na spacer. Na noc wyjechałem na ryby. Niegdyś normalne czynności potraktowałem jak małe luksusy. Krysia bała się tego raka. Jej oczy oddawały całe przerażenie. Nasz dom dotąd prowadziła sama, musiałem wszystko niezwłocznie przeorganizować. Zatrudnić gosposię? Owszem mogłem. Poszedłbym na łatwiznę, a tego nie chciałem. Zacząłem wyręczać żonę w większości obowiązków domowych. Prałem, sprzątałem, robiłem zakupy, gotowałem obiady. Kupowałem jej świeże owoce, warzywa, pilnowałem wizyt lekarskich, dawek przepisanych leków. Razem jeździliśmy na chemioterapię, po której wracała zawsze bardzo osłabiona. Dbałem o każdy szczegół, o każdą małą radość. Kupowałem jej ulubione frezje, i wstawiałem do wszystkich wazonów.
Zatrudniłem prywatnego rehabilitanta, dwa razy w tygodniu masował ją, pobudzał krążenie. Widziałem, że czasem jest tym wszystkim zmęczona, obchodziłem się z nią delikatnie, jak z dzieckiem. Nasi prawie dorośli synowie bardzo nas w tej walce wspierali. Krysia chciała jak najszybciej móc wrócić do pracy. Miałem mieszane uczucia, wiedziałem przecież, że może jej zaszkodzić choćby najmniejsze przeziębienie. Ona postawiła jednak na swoim. To był dobry pomysł, natychmiast odżyła. Od znajomych dowiedziała się o działającym w naszym mieście klubie amazonek. Nieśmiało poprosiła, żebym poszedł z nią na pierwsze spotkanie. Tam poznała kobiety takie jak ona. Miała poczucie wspólnoty. Odrzuciła dręczące ją pytanie, dlaczego to właśnie ona. Tam znalazła kobiety podobne do siebie. Podjęła wolontariat, gorliwie się udzielała. Zaczęła uśmiechać się na nowo. Widziała, że w tej nierównej walce nie jest sama.
Któregoś dnia poprosiła bym zawiózł ją do kościoła. Powiedziała, że musi podziękować za mnie Bogu. Struchlałem. Po drodze opowiedziała mi, że w klubie poznała kobiety od których mężowie odeszli, ich związki rozpadły się, zostały same. Byłam nieco zdumiony. Nie ukrywam, że ta choroba to była dla nas poważna próba. Obiliśmy się o mały kryzys, by chwilę później wyjść z tego cało. Małżeństwo to nie tylko uciechy. Od problemów nie można uciekać, należy zawsze stawiać im czoła.
Niedługo będziemy obchodzić okrągłą rocznicę ślubu. Minęło dwadzieścia lat, a ja wciąż patrzę na moją żonę podziwem. Nigdy nie znałem tak silnej radzącej sobie ze wszystkim kobiety. Na kilometr mogłaby zarażać innych swoim uśmiechem. Kiedy dziękowałem po wszystkim lekarzowi który nas prowadził usłyszałem, że taki mąż jak ja to wzór do naśladowania. Machnąłem ręką. Nie miałem poczucia misji, nie zasługuję na żadne wyróżnienia. Jestem i byłem mężem swojej żony. Niczego więcej mi do szczęścia nie potrzeba.