Gdyby ktoś płaciłby mi za każde „Nie wiem, jak pani sobie radzi z tyloma dziećmi na raz”, pisałabym teraz do was ze słonecznej plaży na Hawajach popijając drinka z palemką. Ale jestem zwykłym nauczycielem, więc piszę z wynajmowanego mieszkania, w którym po taniości urządziła mnie Ikea. Jednak nie o pieniądzach będziemy dzisiaj mówić, bo też i za bardzo nie ma o czym. Mamy Święto Edukacji Narodowej, potocznie Dniem Nauczyciela zwane, pomówmy więc o edukacji.
Bezsensowne spory
Mogłabym napisać pełny żalu i pretensji tekst o tym, jak to źle i smutno jest być pedagogiem, że rodzice są be, że dzieciaki niegodziwe, że pracować ciężko. Jakiś rodzic by mi odpisał, że to wina nauczycieli, że wymagania za duże, program nie taki, że kneblowanie, przywiązywanie do krzesełek, wyzwiska i przemoc wobec dzieci. Ja bym zaprzeczyła, oburzyła się, „jak pan/ pani śmie” pewnie bym napisała, o brak umiejętności rodzicielskich w chwili złości posądziła. Pan/ pani podałby/ podałaby mi konkretne przykłady, ze dwa linki podrzucił/a, program interwencyjny w telewizji polecił/a, a na koniec stwierdził/a, żem głupia, do pracy z dziećmi się nie nadaję i w tej całej edukacyjnej mafii pewnie jestem umoczona. I co by z tego wynikło? Jedno wielkie nic!
Społeczeństwo narzeka na stan edukacji, gani nauczycieli, reformy i wprowadzane ustawy. Edukacja (pod osobą nauczycieli) ma pretensje do rodziców, narzeka na braki w wychowaniu i zbytnie wzięcie sobie do serca idei bezstresowego wychowania. Od lat jedni próbują przekonać tych drugich, że to ich racja jest ważniejsza, fukają, marudzą, zamartwiają się, złoszczą, a czasem otwarcie drą koty. I jedna i druga strona zapomina często w tym sporze o najważniejszym – wszyscy jesteśmy tylko ludźmi!
Perfekcyjni rodzice nie istnieją i choćbyśmy bardzo chcieli ze wszystkim zdążać na czas, wszystko ogarniać i być ideałem w każdym calu, to i tak zdarzy się po drodze niejedna wtopa, kolejna gafa lub nieoczekiwany problem, który wedrze się w nasze skrupulatnie ułożony plan i spowoduje mały Armagedon. Nie ma też nauczycieli idealnych, którzy każdemu by dogodzili, z każdym dogadali się bez problemu, wszystko wiedzieli i na każdego znaleźli idealną metodę nauczania. Im szybciej obie strony zdadzą sobie z tego sprawę, tym łatwiej uda im się wypracować porozumienie i osiągnąć zamierzony cel – jak najlepsze wychowanie i wykształcenie małego człowieka.
Dorośli się kłócą, dzieciaki tracą
W tym sporze, który istniał kiedyś, zdarza się teraz i pewnie zdarzać nadal będzie, wygranych nie ma, za to przegranych można wskazać bardzo łatwo. Bo podczas gdy dorośli się kłócą i próbują przewalczyć swoje zdanie, przerzucają się argumentami i głośnymi przykładami, dzieciaki tracą. Tracą autorytety, tak ważne dla młodych ludzi – bo czy może nim być nauczycielka, którą w domu określa się jako głupią, nie mającą racji albo wtrącającą się w nie swoje sprawy? Tracą poczucie bezpieczeństwa, gdy w domu i w szkole mówi się zupełnie innym głosem, podważa zdanie tej drugiej strony i prezentuje zupełnie inne wartości i zachowania. Tracą okazję do wypracowania swoich trudności, bo gdy rodzic pozostaje głuchy na opinie wychowawców, upiera się przy swoim często dla zasady lub zrzuca całą odpowiedzialność na przedszkole lub szkołę, mija cenny czas, a problemy mogą się pogłębiać. Tracą ciepło, zaangażowanie i oddanie wychowawcy, bo gdy ma się głowę pełną oskarżeń i ciągłych pretensji ze strony rodzica, trudno jest wykrzesać z siebie coś ponad przeciętną i zmotywować do wzmożonych wysiłków. Tracą także i radość z bycia uczniem i z poznawania świata, bo gdy atmosfera jest niezdrowa i pełna napięć, trudno o optymizm, zainteresowanie i uwagę.
Jedziemy na tym samym wózku!
O co te spory, kłótnie i wzajemne dogryzania, skoro wszyscy jedziemy na tym samym wózku? I jedni i drudzy podjęliśmy się arcytrudnego zadania – jak najlepszego wykształcenia i wychowania nowych ludzi. Ciągłe roszczenia i pretensje nie zmieniają sytuacji, a już na pewno nie zmienią jej na lepsze. Może gdyby rodzice nie zrzucali na nauczycieli ciężaru wychowania, nie oczekiwali, że mają ich zadowolić i postępować zgodnie z ich żądaniami, chwalili za te dobre rzeczy, a nie tylko ganili za złe, byłoby łatwiej się dogadać. Może gdyby nauczyciele nie zadawali zadań domowych, nad którymi głowi się pół rodziny do późnej nocy, nie punktowali każdego „nie takiego” zachowania rodziców, rozmawiali z nimi przyjaźnie i nie mieli się za jedyne, najmądrzejsze autorytety w dziedzinie pedagogiki, byłoby znacznie prościej znaleźć wspólny front i zawrzeć przymierze.
Odpuśćmy sobie nawzajem, spójrzmy na siebie z życzliwością i sympatią, jak na normalnego człowieka, ze wszystkimi jego słabościami i niedoskonałościami. Zamiast szturchać się, popychać i rozpychać łokciami, idźmy ramię w ramię, równym krokiem i w tym samym kierunku. W końcu mamy jeden wspólny cel, który warty jest tego wysiłku.