Wiem, wiem… kolejny tekst z serii: kiedy byłam małą dziewczynką, a może i chłopcem, bo przecież po drzewach łaziłam jak PRO, przez rzeki się przeprawiałam, spałam w namiotach i kąpieli zażywałam w jeziorze. Kolejny mówię, bo chyba nadmiernie wybiegam myślami ostatnio do tego czasu gdy świat był taki jakiś bardziej dostępny, bardziej osiągalny i można go było brawurowo zdobywać nie bojąc się ciągle o konsekwencje.
Łażę tam sobie w głowie, na takie myślowe przechadzki, bo jakoś tak brak mi tych lat beztroski, tych momentów mocy i wyobraźni, która nie zna granic. Zastanawiam się też kiedy i co takiego się stało, że nagle ten magiczny świat wymknął mi się, poniekąd przez palce przepłynął i już tylko w głowie w urywkach i migawkach istnieje.
Pewnego dnia bowiem zdałam sobie sprawę z tego, że boję się tak jak nigdy wcześniej się nie bałam. Boję się jeździć szybko samochodem, łazić nocą po mieście sama, zapuszczać się w las na grzyby, których zbierać też się boję, bo a nuż trujące jakieś muchomory pozbieram w miejsce podgrzybków czy borowików. Boję się przez rwący strumień przechodzić i na drzewo boję się włazić po mniej lub bardziej zakazany owoc. Parę dni temu, wsiadając na kajak, na rzece gładkiej jak szkło, całkiem poważne zadałam pytanie: gdzie tu są pasy i jak je zapiąć? Niestety nie, to nie był żart, pytałam na śmiertelnie poważnie.
Do tego wszystkiego mam męża, który nie boi się niczego. NI-CZE-GO. Pierwsze w życiu nurkowanie zrobił w podziemnych rzekach w Meksyku, po bagatela, dziesięciominutowym instruktażu: „nurkowanie dla początkujących”. Potem po oceanie błąkał się przez sześć miesięcy, wprawdzie z przystankami na lądzie, ale za to na łodzi takiej żywcem z XIX wieku wyjętej (zamiast nowoczesnej nawigacji, gwiazdy, wiatry i prądy oraz przygoda jak się patrzy). Kiedy później na kajak wsiadł dla odmiany, to na rzece, która rwącą się okazała i bez pardonu przeciągnęła go po kamieniach z kajakiem do nogi przywiązanym. Sytuacja to była z kategorii: „jak życie stracić w strumyku”. Lecz on, mąż, przetrwał i to zagrożenie, po czym z wody na powietrze zwinnie się przerzucił. Licencję pilota szybowca zaczął robić.
No więc, nie dość, że ja sama wszystkiego się boję, to jeszcze mam w domu takiego śmiałka, który poprzez swój własny, totalny brak strachu, zamienia moje obawy w gigantyczne zmory, które męczą mnie i dręczą całkiem bezlitośnie.
Bo ja pewnego dnia dorosłam. Mąż tymczasem, ciągle w umyśle dziecka siedzi. Bo ja obcięłam wyobraźni skrzydła, co by nie latała w rejony nieograniczone, niezbadane i nieokiełznane. Mąż natomiast ma w głowie fabrykę marzeń, które cenzurze żadnej nie podlegają. Bo ja weszłam w system i poddałam się wszystkim jego regułom, podczas gdy mąż…. no cóż… reguł nie lubi, system mu nie pasuje, żyje więc po swojemu, a i zasady ma własne. Z jakiegoś jednak powodu los nas ku sobie pokierował. I tak ja, po latach wielu, zdałam sobie nagle sprawę, że życie moje zorganizowane jest de facto dookoła strachu. Smutne to niemiernie, choć pewnie wcale nie takie zaskakujące. Jak się bowiem dobrze zastanowić, strach jako taki, pozwala masy na wodzy trzymać przecież. Pozwala kontrolować, manipulować, robić z ludzkością to, czego tylko systemowa dusza zapragnie.
Bez strachu, człowiek jest zbyt wolny, zbyt nieosiągalny, chciałoby się rzec: „nieusidlalny”. Ogarnąć go nie sposób nie mówiąc o posłuszeństwie. A system lubi posłusznych. Lubi, bo to dzięki nim istnieje. To dlatego od dziecka nieustannie straszą nas subtelnie. Społeczeństwo, szkoła, nawet własna, nieświadoma spisku rodzina. Kodują nas na strach, ćwiczą, musztrują, jak w wojsku proszę ja ciebie. Kiedy więc wreszcie w dorosłość wchodzimy jesteśmy na cacy załatwieni. Pokorni, podporządkowani posłuszni we wszystkim. Jak baranki zasuwamy za pastuszkiem. I wszystko jest eleganckie. Żyjemy przecież, żyjemy tak jak wszyscy. Sąsiedzi, sąsiedzi sąsiadów… żyje sobie ludzka masa pod kontrolą.
Zdarza się jednak, od czasu do czasu, że przeciek się zrobi i z ludzkiego morza uporządkowanego, wyrwie się jednostka albo i dwie. Śmiałek. Taki jaki to mi się pewnego dnia trafił i zamieszania narobił wiele. Wtedy otwieramy szeroko oczy i wtedy dopiero ogarnia nas przerażenie. Gdy sobie bowiem uświadamiamy, że szmat życia przeżyliśmy nie żyjąc wcale, wtedy dopiero strach ma sens. I taki strach to ja rozumiem. To pierwszy krok jest do ocalenia siebie.
I oczywiście, że nie rzucę się do rwącej rzeki, nie wybiorę się w podróż na najwyższą górę świata, nie zacznę też jeździć z prędkością światła po autostradach. Bo w końcu przecież dorosła już jestem i rozum swój jakiś tam mam. Więc tego nie zrobię. W każdym razie nie od razu i może nie na skalę, która z szaleństwem graniczy. Ale jedno wiem na pewno. Pasów na kajaku zapinać już nie będę, na szlak też pójdę i do lasu na grzyby i przez strumień po kamieniach jak najbardziej. I odrestauruję też nieco fabrykę marzeń w odwykłej od marzeń, zapyziałej głowie. Zapuszczę skrzydła wyobraźni tak by mogła dziewczyna polecieć w piękny świat i wrócić z inspiracją na fantastyczne życie.
I powiem Wam jeszcze tylko tyle: kto chce niech siedzi w systemie i życie niech wiedzie strachliwe. Kto jednak choć trochę duszę ma rozedrganą, kto marzeniom przyczaić się pozwolił w oczekiwaniu na lepsze czasy (zamiast im skrzydła masakrować bezmyślnie), kto czuje, że los znacznie więcej ma mu do zaoferowania niż życie identyczne z życiem sąsiada, ten niech się weźmie w garść bo najwyższa już pora. Świat do odważnych należy. I tylko do odważnych. A zatem kochani, do dzieła.