Dla mnie macierzyństwo to była szansa, żeby nauczyć się odmawiać. „Dzisiaj tylko do piątej. Nie? To szukamy nowego terminu”. „Nie zrobię tego za tyle pieniędzy, bo nie jest to warte czasu, który mogłabym spędzić z synem”. Strasznie się bałam, że skończy się moja kariera, że bez ciągłej dyspozycyjności będę dla innych nic niewarta… I co? Świat się nie rozpadł! Umiejętność odmawiania jest trudna, ale też dużo daje – mówi Danuta Stenka.
Prezentujemy fragment książki Anny Tatarskiej „Jak dziewczyna. Inspirujące historie kobiet, które żyją po swojemu”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa ZNAK.
Dla mnie nauka stawiania granic to mozolna wędrówka pod górę. Mój charakter temu nie sprzyja. W maju, podczas prób, miałam mały wypadek, koleżanka z kolegą zawieźli mnie do szpitala na jakieś szycie, zastrzyk przeciwtężcowy i kiedy wracaliśmy, a było już koło północy, zasugerowali, żebym zadzwoniła do reżysera i poprosiła go o dzień wolny. Cała Polska wybierała się na długi weekend, nas czekał weekend intensywnej roboty. Byłam wykończona nieustającą od kilku miesięcy pracą, brakiem wolnego, COVID-em, który mnie dopadł po drodze…
I poprosiła Pani?
Nie. Koledzy byliby mi wdzięczni, ale zbliżaliśmy się do premiery, wiedziałam, że dla reżysera każda godzina jest bezcenna, a tu cały dzień bez próby – to byłaby tragedia. Nie byłam w stanie, nie miałam sumienia. Zresztą nawet gdybym go poprosiła i gdyby uległ, to ten wolny dzień dla mnie byłby koszmarem. Czułabym, że go okradłam.
W innej książkowej rozmowie Maja Ostaszewska opowiada, jak nie potrafiła odpuścić, grała z kontuzją i skończyło się operacją nogi. A potem hasała po scenie w ortezie. Ja nie wiem, czy wy macie równo pod sufitem.
Nie mamy. Przypominam sobie, jak kiedyś graliśmy Kruma w TR-ze [warszawskim Teatrze Rozmaitości]. Siedziałyśmy tam wszystkie dziewczyny w jednej garderobie. Nagle wchodzi koleżanka, która charcha, kaszle jak gruźlik. „Co jest?” – pytamy, a ona: „A nic, mam zapalenie płuc”. I naturalnie ja, siedząca obok niej, bardzo rozsądnie mówię: „Czy ty jesteś normalna? Wracaj do łóżka”. Oczywiście zagrała. I jestem pewna, że na jej miejscu zrobiłabym to samo. No pewnie, że nie mamy równo pod sufitem, bo kto normalny w dniu śmierci bliskiej osoby idzie do roboty, żeby bawić ludzi. Ale jakże to, odwołać spektakl?! Świętokradztwo. To się jednak zmienia. Kolejne pokolenia potrafią być już bardziej asertywne.
To dobrze?
Choć nie zawsze się z tym godzę – nas uczono, że aktor nie choruje; jeśli go nie ma na scenie, to znaczy, że umarł – myślę jednak, że czasem to dobrze.
Dla aktorów praca często jest życiem. Niektórzy na scenie, przed kamerą zaspokajają potrzebę zewnętrznego dowartościowania. Wychodzę na scenę, słyszę publiczność, słyszę, jak ludzie wstrzymują oddech, kiedy przed nimi jestem. Ich uwaga, spojrzenie daje mi spełnienie. Dla Pani to jest istotne czy nie?
Mój mąż często mówi: „Nie rozumiem cię. Ja bym na twoim miejscu frunął do teatru szczęśliwy, że będą mnie oglądać w takiej świetnej roli. A ty już od tygodnia przeżywasz męki, nie śpisz po nocach… Dlaczego?! Nie masz żadnego powodu”. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że dana rola jest ciekawsza od moich innych, że mi się w niej aktorsko udało zrobić coś więcej, coś nowego, nawet odkryć coś dla siebie samej. Jednocześnie mam głęboką świadomość, że nie jestem właścicielką tego, co dla mnie w tym zawodzie najistotniejsze: ducha. To na mnie spływa albo nie. Kiedy na przykład chodzi o taką Sonatę jesienną, to wiem, że zagram tę rolę tak, jak została zbudowana podczas prób.
Posiadam w moim warsztacie narzędzia, które pozwolą mi odtworzyć wszystko technicznie, ale jednocześnie wiem, że jeśli nie osiągnę takiego stanu skupienia, który pozwoli mi dotrzeć do prawdziwych emocji, wypełnić te sytuacje, te założenia, te gesty, ten interpretowany tak, a nie inaczej tekst, do głębi człowiekiem, prawdziwymi emocjami człowieka w tej konkretnej sytuacji, nie granymi, tylko prawdziwymi, to nie oderwę się od ziemi, nie pofrunę, nie zabiorę ze sobą w ten lot ludzi, którzy przyszli tu z nadzieją na jakąś wyjątkową podróż. I stąd permanentny lęk – czy zdołam przynieść w swoim brzuchu na każdy kolejny spektakl odpowiednio dużą i bogatą kulę tych wszystkich człowieczych emocji, żeby nimi tę rolę wypełnić.
Być codziennie genialną na scenie – to jest jakiś kosmiczny wymóg, z założenia nierealizowalny.
Tak, nierealizowalny. To jest niemożliwe, żeby codziennie mieć lot. Zdarza mi się ulecieć, pofrunąćna jakiejś próbie czy spektaklu, poczuć, na jakim poziomie powinna się toczyć rozmowa z widzem i oczywiście chciałabym na każdym kolejnym przedstawieniu móc to powtórzyć, mieć to na własność. A wówczas kiedy nie udaje się tam dotrzeć, znaczy to tylko jedno: że jest nie tak, jest źle. Nie cieszy mnie już to, co wypracowałam, czego się doszukałam, wiem jedynie, że nie doleciałam. A taki jest przecież chleb powszedni.
Tak samo zdarza się, nierzadko, że podczas pracy pod wpływem nagłego olśnienia pojawia się rozwiązanie, którego szukam, ale którego potem nie potrafię zrealizować w stu procentach tak, jak je słyszę, jak je widzę oczami wyobraźni. No cóż, permanentne niespełnienie okraszane sekundami uczty duchowej. Kiedyś się tym katowałam. Ilekroć zdarzało mi się rozmawiać z widzami zachwyconymi spektaklem, nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zaznaczyć, że tym razem poszło nie najlepiej, że to nie do końca to. A przecież, jak mi od lat powtarzał mąż, „widzowie nie siedzą w tobie, nie wiedzą, jak według ciebie byłoby idealnie, ich to, co zobaczyli, poruszyło, więc nie odbieraj im tego, przekonując, że widzieli słabszą wersję”. Dziś nadal nie jest mi miło, kiedy tak się dzieje, nie jest mi wszystko jedno, lecz przynajmniej już potrafię ugryźć się w język. I dla siebie samej też jestem łaskawsza, nie stawiam się codziennie pod ścianą straceń.
Ale wróćmy do Pani pytania, czy potrzebuję być oglądana. Chyba nie. Chyba nie to jest moim zapalnikiem. Przecież od zawsze, na każde przedstawienie, nawet uznane za znakomite, przychodzę podszyta co najmniej niepokojem, że nie wiem, czy dzisiaj dam radę. Raczej mam ochotę zwiać, niż pchać się na scenę. Co sprawia, że jednak ogień potrafi się we mnie zapalić? Moment, kiedy się zaczyna rozmowa z widzem. Sprzężenie zwrotne, które następuje podczas spektaklu. Nieprawdopodobne, nieopisywalne zupełnie uczucie. Kiedy nawet w ciszy widowni słychać, czy to jest cisza nudy, czy cisza ssąca.
Wychodzi na to, że najważniejsza rozmowa w teatrze odbywa się bez słów.
Ta rozmowa nie potrzebuje słów.
Słucham Pani i się zastanawiam, czy w Pani słowniku emocjonalnym w ogóle jest miejsce na zadowolenie, dumę z samej siebie. Na: „Super dzisiaj to zrobiłaś, Danusiu”?
Czasami wiem, że poszło.
Ale to mało. Poszło, czyli poszło samo. Chodzi mi o „ja to zrobiłam”.
Hmmm… rzeczywiście, jeżeli zdarzyło się coś wyjątkowego, uniosłam się w rejony niedostępne na co dzień, to uczuciem, które się pojawia, jest wdzięczność za to, że odkręcono mi kranik, że dostałam.
Odkręcono, dano, udało się…
No tak. Nie ja zrobiłam. Oczywiście mam świadomość tego, czego dokonałam ja, jednak mówię o tym czymś nieuchwytnym, nienazywalnym, co sprawia, że rzemieślnicza robota może stać się dziełem sztuki. Ale spokojnie – dla mnie to poczucie, że zostałam obdarowana i że mogłam się tym podzielić, jest źródłem szczęścia.