Go to content

„Czy ten koszmar nigdy się nie skończy?! Rozwód rodziców nadal mnie niszczy, choć mam już 40 lat”

fot..VikaValter/iStock

Nie mogę zaprosić do siebie równocześnie matki i ojca, bo każde spotkanie kończy się awanturą. Nawet w święta. W najlepszym wypadku matka obrazi się i wyjdzie trzaskając drzwiami. Dorosłam, a życie jakby się nie zmieniało pod pewnymi względami.

Matka z ojcem, choć są po rozwodzie już ponad 25 lat, nadal się nienawidzą, wciągając w swój kołowrotek kłótni rodzinę i znajomych. Dojrzali ludzie zachowujący się jak dzieci w przedszkolu, wyrywające sobie zabawki i szarpiące za włosy. I to dosłownie! Nie wiem już, ile przeżyłam takich sytuacji, podczas których musiałam ich rozdzielać, żeby się nie pozabijali. „Niebieska karta” pękała w szwach, w pewnym momencie policja przestała poważnie traktować moje telefony i interwencje były raczej opieszale realizowane. Teraz potrafię nawet czasem się roześmiać, chyba z bezsilności, ale kiedyś byłam naprawdę załamana…

Nigdy nie mogłam spokojnie żyć i po prostu nie myśleć o sytuacji rodzinnej w domu. Chciałam mieć życie jak inne dzieci, nie zastanawiać się w jakim „nastroju” są rodzice. Toczyć swoje dziecinne sprawy, cieszyć się spotkaniami z rówieśnikami, ganiać po podwórku. Ale ja nie mogłam nawet zaprosić koleżanek do siebie w obawie przed ośmieszeniem. Rodzicom wcale nie przeszkadzałaby ich obecność i w razie awantury w powietrzu latałyby nie tylko przekleństwa, ale i sprzęty domowe…

Niby „normalna” rodzina: ojciec inżynier, ceniony w środowisku zawodowym. Matka doktor farmacji, w pracy wyciszona i zrównoważona, w domu demon! I ja, zadbane, bardzo ciche dziecko, przepraszające, że żyje. A w razie kłopotów „mózg rodzinny” podejmująca decyzje, upominająca rodziców o rozwagę i pilnująca miru domowego! I tak mi zostało do dziś,
odpuszczam kiedy mogę, walczę kiedy muszę…I wciąż czegoś lun kogoś pilnuję, kontroluję, wszystko robię sama, bo najlepiej liczyć tylko na siebie.

Wyprowadziłam się z domu mając 20 lat, gdybym tylko mogła, zrobiłabym to jeszcze wcześniej. Ale zanim zrozumiałam, że oni się nigdy nie zmienią, tkwiłam w klinczu poczucia winy wobec „samotnej” matki, opuszczonej przez „złego” męża. I mieszkałam z matką po rozwodzie rodziców długie pięć lat…

Jeszcze myślałam, że sytuacja się odmieni, gdy antagoniści zamieszkają osobno. Ale to tak naprawdę niczego nie zmieniło, oni nigdy nie zaprzestali swoich „gierek”. Mieli jedynie inne adresy korespondencyjne, nadal jednak większość czasu zajmowały im awantury odbywające się w rodzinnym domu. Teraz, po rozwodzie, to dopiero mieli powody do kłótni! O te ukryte na czas sprawy w sądzie „srebra rodzinne”, które powinny znaleźć się w masie rozwodowej, a to o otwartą korespondencję, niby przez przypadek. Zniszczone krawaty, złamane kwiaty, czy „oczernianie” do wspólnych znajomych i znajomych znajomych…

Gdybym patrzyła z boku, pewnie uznałabym to za rodzaj nieszkodliwego szaleństwa. Jeśli sprawia im to przyjemność, to czemu nie?! Niech się biją, całują potem, kłócą i umawiają na kawę, żeby zawrzeć pokój. I tak w kółko, jak w matrixie! I te drogie prezenty „after party” dla mnie, żeby zabić poczucie winy. Oczywiście każde z nich kupowało w tajemnicy przed drugim
rodzicem, że niby są tacy fajni. I tkwiłam w epicentrum tego szału, próbując resztką sił żyć po swojemu.

Całe dzieciństwo i młodość upłynęły mi na „ unikaniu” zapraszania do domu koleżanek, przyjaciółek, chłopaków, znajomych. Stworzyłam zestaw wymówek, w sumie łatwiej by było po prostu wytłumaczyć to małym metrażem mieszkania, ale przy możliwościach finansowych rodziców, którymi się szeroko wokół afiszowali, niestety nierealne rozwiązanie. Także średnio cztery razy w roku mieliśmy ( fikcyjny) remont, co dwa tygodnie awarię czegoś tam, matka cierpiała ( na szczęście tylko w moich kłamstwach) na różnego rodzaju bóle, najczęściej była to migrena. Poza tym stosowałam wymówki typu: mam dużo zajęć po szkole, w domu gościmy babcię, mamy zepsuty domofon itd.

W końcu znajomi przyzwyczaili się do tego , że „ u mnie się nie bywa” i coraz rzadziej padały takie propozycje z ich strony. Skutkowało to niestety również tym, że i mnie niekiedy pomijano w zaproszeniu na imprezę czy spotkanie. Czyli z powodu szaleństwa rodziców cierpiałam podwójnie…

Gdy wreszcie dojrzałam do przecięcia przegniłej już pępowiny, miałam ochotę nie tylko się wyprowadzić, ale wyjechać na drugą stronę globu! I gdyby nie poznanie fantastycznego faceta, który przywrócił mi sens życia, zrobiłabym to. A tak zdobyłam się jedynie na zamieszkanie na drugim końcu miasta. Żeby rodzice nie mieli zbyt blisko do mnie…

Poszłam na terapię, której kosztami obciążyłam swoich rodziców. Sądziłam, że da im to do myślenia, przecież są inteligencją, klasą średnią, jak o sobie mówili. Nie, uznali to za „modę” aktualnych czasów, nawet chwalili się tym faktem przed swoimi znajomymi, jacy są troskliwi wobec córki, płacąc za jej leczenie. Postanowiłam ograniczyć kontakty z nimi, byli dla mnie
toksyczni! Musiałam zawalczyć o siebie i swoje życie. Wprowadziłam zakaz nagłych wizyt bez uprzedzenia: „niespodzianek” w stylu zabieram cię na zakupy (matka), albo wpadnę naprawić ci kran ( ojciec). Założyłam osobny terminarz, w którym zapisuję daty ich zaplanowanych u mnie wizyt, aby broń Boże się nie pokrywały! Pilnuję tego chyba najbardziej w swoim życiu, nawet wizyt u lekarza czy innych istotnych spraw rodzinnych tak nie kontroluję. To jedyne rozwiązanie, aby spróbować wyleczyć się z toksycznych relacji rodziców.

Traumy dzieciństwa nie wymażę, ale mogę ją głęboko schować na dnie duszy… Rozwód rodziców nadal mnie niszczy, choć mam już 40 lat. Nie mogę zaprosić do siebie równocześnie matki i ojca, nawet w święta, bo każde spotkanie kończy się awanturą. W najlepszym wypadku matka obrazi się i wyjdzie, trzaskając drzwiami. A trudno jest wytłumaczyć to mojej rodzinie, dzieci chciałyby mieć babcię i dziadka razem podczas rodzinnych uroczystości, spotkań czy innych imprez, w których uczestniczymy. Pozostaje nam „podwójne świętowanie”, gwarantujące spokój. Tłumaczę to sobie jako korzyść, choć mam
świadomość, że komplikuje nam to życie. Nie wiem jak długo wytrzymam taką sytuację, ale nie mam innych pomysłów na razie.

Staram się cieszyć z faktu, że moi rodzice żyją, są w dobrej kondycji zdrowotnej. Osobno są fantastyczni, pomocni, można z nimi pożartować, istne dusze towarzystwa. Razem tworzą mieszankę wybuchową, a ja już mam dosyć fajerwerków w ich wykonaniu! Liczę, że kiedyś spotkają kogoś, założą nowe związki. Wtedy zajmą się nową relacją i przestaną wreszcie
zatruwać swoje i moje przy okazji życie…