Dziennikarze ją lubili, bo zawsze zgadzała się na wywiad i opowiadała tak jak bohater idealny: obrazami i konkretami. Chętnie zapraszała do swojego domu na warszawskim Mokotowie. Nie wstydziła się mówić. O sobie i mężu, Lechu Falandyszu. Ich miłości, jego alkoholizmie, o tym jak walczyła o rodzinę.
„Gdy się ma czwórkę dzieci priorytety są jasne”
… mówiła twardo. Twierdziła, że jest otwarta, bo chce pomagać innym kobietom, które są współuzależnione. Że będzie szczęśliwa jeśli pomoże choć jednej.„Długo ci się wydaje, że chorą osobę wyleczysz miłością. Ale to bzdura. Jeśli nie postawisz w końcu granicy, on będzie pił dalej, a ty będziesz razem z nim spadać na dno” powiedziała mi kiedyś.
Był 2010 rok, maj. Siedem lat po śmierci Lecha Falandysza. Pomyślałam wtedy, że chciałabym być tak oddana w miłości jak ona, mieć taką rodzinę i taką siłę. Zresztą wiele młodszych kobiet ją podziwiało. Była piękna, mądra, choć czasem bezkompromisowa, zaradna i twarda.
„Ale jaka siła? Przecież ja nie mogłam się poddać,
… nie mogłam pozwolić sobie na depresję. Gdy mąż umarł najmłodsza córka nie miała 9 lat, najstarsza nie była jeszcze pełnoletnia. Musiałam zakasać rękawy, zarabiać, byłam jak taran” – wspominała. Jednocześnie, siedząc wtedy w swoim fotelu, powiedziała: „Ale gdzieś w środku czuję, że kiedyś zapłacę cenę za takie życie bez płaczu, że tak się nie da, organizm się zbuntuje”.
O tym, że ma raka dowiedziała się dwa lata później, tuż przed świętami. To miało być badanie, które ją uspokoi, pozwoli zamknąć rok z poczuciem, że sprawa zdrowia odhaczona. Choć przecież wiedziała, że coś jest nie tak, bo jedna pierś ją bolała, była spuchnięta. W jednym z wywiadów opowiadała później, że gdy po diagnozie wróciła do domu i usłyszała od córki takie zdanie: „Mamo, jestem taka szczęśliwa, nigdzie nie muszę iść”, pomyślała tylko: „Boże, dziecko, kiedy ja ci o tym powiem”.
Ale powiedziała w święta, po alkoholu, którym próbowała dodać sobie odwagi. Wtedy też, jak zawsze, próbowała być silna: „Poradzimy sobie, nie martwcie się” przekonywała. O chorobie też mówiła w mediach otwarcie. Zgadzała się na wywiady, choć brała chemię i pierwszy raz w życiu miała poczucie, że naprawdę choruje, jest słaba. Tym razem jednak chciała ostrzec innych, żeby szanowali swoje zdrowie, dbali o siebie, żeby wiedzieli, że za szybkie, bardzo stresujące życie płaci się cenę. Czasem najwyższą.
„Nie mam czasu na raka”
… choć tak mówiła, oswajała śmierć. Daleko jej było do magicznego myślenia, przekonania, że na pewno da radę. „Może to forma samoobrony, a może to, że dla mnie śmierć to nic nadzwyczajnego. Straciłam ukochanego tatę, męża, może czas teraz na mnie?”. Dla niej najważniejsze było to, że wykonała najważniejsze zadanie. Odchowała dzieci, zapewniła im byt– mimo tego, że z dnia na dzień została sama.
Kiedyś jedna dziennikarka spytała ją: „Pani Basiu jest pani tak samo mocna, silna i pewna jak moja mama. Ale moja mama jest w środku bardzo krucha i całe życie nosi w sobie różne tajemnice, więc przepraszam, ale ja w tę pani siłę po prostu nie wierzę. Jaka jest pani tajemnica?”. Barbara Falandysz roześmiała się i zażartowała: „O nie, moją to ja zabiorę do grobu”.
Znów zbliża się Boże Narodzenie. Barbara Falandysz z nowotworem walczyła równo cztery lata. Przegrała.
P.S Polecam przepiękny wywiad z Barbarą Falandysz w książce Magdaleny Łyczko: „Lekcja miłości”, wyd. Zwierciadło.