– Mamo, a kto to jest ta pani na zdjęciu, co stoi obok mnie?
– To ja.
– No co ty? Przecież to niemożliwe.
Gdyby pamiętał mamę sprzed kilku lat, pewnie zdjęcie by go nie zdziwiło wcale. Ale to on stał się motorem jej zmian. To on podniósł ją z kolan, wyciągnął z depresji. To dzięki niemu zrozumiała, że musi być autorytetem. A kiedy w szkole poproszono dzieci o napisanie kilku słów o kimś, kogo uważają za prekursora jakiś rzeczy – on napisał o swojej mamie, która miała odwagę w wieku 30 lat rozpocząć całkowitą zmianę swojego życia.
Ale może od początku
Drobna, szczupła, z burzą blond loków i energią, która bije od niej na kilometr. Ania Kaczorowska w sportowych ciuchach, adidasach na nogach, z cudownym uśmiechem siada wygodnie w fotelu, a ja myślę o tym, jaką historię kryje ten człowiek. Dziś szczęśliwa mama dwójki dzieci, w udanym związku, spełniająca swoje marzenia.
– Nigdy zawodowo nie miałam nic wspólnego ze sportem. Jako nastolatka kochałam fitness, biegałam na wszystkie możliwe zajęcia i marzyłam, żeby iść na AWF. Ale tak się nie stało. Rodzice mówili: „I jako 40-latka będziesz skakała z ludźmi prowadząc aerobik?”. Stanęło na tym, że studia bez sensu, zawód bez przyszłości, więc poszłam na politologie, zgodnie z niespełnionymi ambicjami mojego ojca – opowiada Ania.
Często żyjemy życiem, do którego scenariusz piszą nam inni
Czasami wystarczy tylko wstęp. – W moim życiu kilka rzeczy potoczyło się zbyt szybko. Szybko się zakochałam, szybko wzięłam ślub i w wieku 24 lat zostałam już mamą. I tak szybko jak się zakochałam, tak szybko moje małżeństwo się rozpadło. Zostałam sama z dzieckiem, musiałam znaleźć pracę, bo dotychczas pomagałam w prowadzeniu firmy byłego męża. Byłam w bardzo kiepskim stanie psychicznym, bo przecież zawiodłam. Nie potrafiłam stworzyć rodziny, nie umiałam być wystarczająco dobrą żoną, tylko rozwódką przed 30-tką bez pracy i perspektyw. Moja depresja zaczęła się już w trakcie małżeństwa, a sytuacja po rozwodzie sprawiła, że kompletnie się załamałam.
Bywa, że nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo sobie szkodzimy. Ania siebie i swoje życie oceniała bardzo surowo. Za kiepskim psychicznym stanem szło fatalne fizyczne samopoczucie. – Na studiach jeszcze próbowałam coś robić, ćwiczyć, ale wiadomo, później zmieniły się priorytety, sport zszedł na dalszy plan. Po rozwodzie zaczęłam pracę w korporacji. Z koleżankami w biurze byłyśmy na ciągłej diecie nie mając o tym pojęcia. Wyłapywałyśmy porady, które nam pasowały i wprowadzałyśmy je bez zastanowienia. No więc zaczynałyśmy dzień wielką kawą z mlekiem, a potem cały dzień jadłyśmy chrupkie pieczywo ryżowe. Koleżanka jadła na przykład słonecznik, bo przecież pestki są zdrowe i idealnie nadają się na przekąskę. Gorzej jak stają się jedną nie kończącą się przekąską – śmieje się Ania, ona sama pracowała przy różnego rodzaju sesjach zdjęciowych, kiedy to cały dzień jadło się kanapeczki, a wieczorem z synkiem uwielbiała zjadać mleko z płatkami czekoladowymi.
– Mam 166 centymetrów wzrostu, jestem drobnej budowy. Na wagę ostatni raz w życiu weszłam ważąc 78 kilogramów, ale to nie był koniec, na pewno nie – wspomina Ania, która do dziś nie ma wagi w domu., zdjęć z przeszłości też niewiele.
Życie nas zaskakuje i to wbrew pozorom często bardzo miło
Ania zakochała się, poznała cudownego faceta. Jej życie zaczynało nabierać nowych kolorów, nieść nadzieję. To taki moment, kiedy masz wrażenie, że wszystko, co złe masz już za sobą, że teraz może być tylko lepiej. Nie chcemy myśleć o przeszkodach, które możemy napotkać i które najczęściej spotykamy. – Bardzo chcieliśmy mieć dziecko. Nie udawało się. Robiliśmy badania. Dziś wiem, że moja znaczna nadwaga i stres były jednymi z głównych składowych tych problemów…
Kiedy w końcu się udało, szczęście nie trwało długo. – Poroniłam. To był koszmar. Dobiło mnie to kompletnie. Nie byłam w stanie wstawać z łóżka. Wstawałam tylko po to, żeby syna zaprowadzić do przedszkola. Wracałam, kładłam się z powrotem myśląc, kto mógłby go odebrać, żebym ja nie musiała wychodzić. I spałam. Chodziłam w piżamie. Leżałam ja, a obok mnie leżał mój brzuch – to było dla mnie masakryczne doświadczenie. Kiedy czujesz, że twoje ciało nic nie jest warte, kiedy się nim brzydzisz, kiedy o sobie myślisz, że jesteś nikim, że nic nie możesz, nic nie potrafisz, nawet o siebie zadbać… – wspomina Ania.
Zmiana przyszła, kiedy Ani syn, chory na grypę, musiał zostać w domu, a ona była zmuszona się nim zająć. – To wtedy spojrzałam na siebie z boku. Pomyślałam, że jakim ja dla niego jestem wzorcem, że przecież jestem jego mamą, że ona na mnie patrzy, że za niego jestem odpowiedzialna, dla niego powinnam żyć lepszym życiem. Wyrzucałam sobie, że nie dałam mu pełnej rodziny, a teraz jeszcze musi patrzeć na mamę, która nie widzi i nie ma radości z życia. Jego choroba paradoksalnie wyrwała mnie z otępienia i cała ta sytuacja dała mi do myślenia, bo był ze mną, widział mnie, nie mogłam ukryć się pod przykryciem przedszkola.
Zastanawiała się, co zrobić ze swoim życiem
Po stracie dziecka Ania była długo na zwolnieniu lekarskim. – Ludzie na antydepresantach mają takie nagłe chęci do działania. Trwa to bardzo krótko – w moim przypadku były to dwa dni, ale wystarczyło, żeby rzucić pracę mając w głowie ideę stworzenia własnej firmy, założyłam agencję reklamową. Zapisałam się też na zajęcia fitness, w końcu to one dawno temu dawały mi największą radość. Poszłam pamiętając siebie z czasów jak byłam nastolatką, pełną życia, ruchu. Tymczasem trafiłam na salę, stanęłam w ostatnim rzędzie. Przede mną instruktorka – młoda dziewczyna, dla której liczyła się tylko ona sama i pierwszy rząd dziewczyn świetnie wytrenowanych. Patrzyłam w lustro i nie wierzyłam, że to odbicie to ja. Kurde, przecież to nie ja, przecież powinnam wyglądać inaczej… Przecież na sali z fitnessem wyglądałam zawsze inaczej.
Ale nie to było dla Ani najgorsze. – Stałam tam nie otrzymując żadnego wsparcia. Wyszłam po pół godzinie – psychicznie nie dałam rady, miałam wrażenie, że jestem jedynie widownią i publicznością dla tej dziewczyny. Nigdy więcej tam nie poszłam.
I można by się było załamać, poddać po raz kolejny
Ale nie tym razem. Potrzeba zmiany była ogromna, już jej motor został odpalony. To były czas początków Ewy Chodakowskiej, później Ani Lewandowskiej, więc Ania zaczęła szukać w internecie inspiracji, propozycji ćwiczeń. – Odprowadzałam synka do przedszkola i po powrocie, na początek, ćwiczyłam 15 minut. Potem siadałam i szukałam dalej. Pożerałam wiedzę o zdrowym życiu. Moja agencja reklamowa leżała i kwiczała – w ogóle o ten biznes nie dbałam. Za to już wtedy wiedziałam, że pięć kaw dziennie, pieczywo chrupkie i słonecznik nie ma nic wspólnego ze zdrowym odżywianiem. Zmieniłam nawyki żywieniowe. Ćwiczyłam już 20 minut, potem nawet dwie godziny, później dwa razy dziennie, wszystko w domu. To dawało mi taką energię, wyzwalało takie endorfiny. Po prostu czujesz, że robisz to, co kochasz, że jesteś szczęśliwa, że żyjesz – opowiada Ania.
Co było motywacją? Okazuje się, że zdjęcia. – Wiem, że dziewczyny tego nie lubią, ale zdjęcia to naprawdę jest największy motywator. Patrzyłam, porównywałam i nie chciałam za nic na świecie wracać do tego, jak wyglądałam. I kiedy marzyłam o kaloryferze na brzuchu w wakacje… zaszłam w ciążę. To był szok. Kiedy odpuściłam, zapomniałam, stało się to, na co tak długo czekałam… Moja córka ma dziś 3 lata. Kto by pomyślał – śmieje się.
Po porodzie Ania szybko wróciła do aktywności. Jeśli znajdziesz rzecz, która cię uszczęśliwia, jeśli zrozumiesz, co to jest, to już nie możesz przestać, nie możesz się wycofać. – Kiedy mała miała pół roku zapisałam się na pierwszy kurs instruktora rekreacji ruchowej. Dwa tygodnie po osiem godzin zajęć dziennie. Sami młodzi ludzie i ja 30-latka zadająca co chwilę pytania chcąc dowiedzieć się jak najwięcej. Nienawidzili mnie czasami za przedłużanie zajęć. Ale nie byłam tam przypadkowo. Wiedziałam, czego chcę. Zbyt dużo czasu zmarnowałam, poświęciłam na rzeczy, które nie sprawiały, że byłam szczęśliwa. W końcu robiłam to, co chciałam robić zawsze.
Wszystkim kobietom, które zwracają się do Ani o pomoc mówi: „wyrzućcie wagę z domu”. Kilogramy nie są najważniejsze, ba nie są w ogóle ważne. Patrz jak zmienia się twoje ciało, jakie staje się jędrne, jak widoczne zaczynają być mięśnie. – Cały czas mamy w głowach, że jak powiem: „schudłam dwa kilogramy” to będzie WOW. Ale to dwa centymetry są cenniejsze. To trzeba zrozumieć na początek – tłumaczy Ania.
Nie bójmy się. Sięgajmy po marzenia!
W Konstancinie pod Warszawą znajduje się Stara Papiernia – wyjątkowe miejsce. – Często tam bywałam i lubiłam to miejsce. Jakoś tak czułam, że kiedyś powstanie tam coś dla mnie bardzo ważnego. Ania marzyła o miejscu dla takich jak ona. Kobiet zagubionych, nie wierzących w siebie, we własne możliwości.
– Koleżanki zaczęły mnie pytać, co trzeba zrobić, żeby o siebie zadbać, jak ćwiczyć, co jeść. Utworzyłam grupę z mam, które znałam z przedszkola mojego syna i dla nich prowadziłam wieczorne zajęcia. Energia, którą dostajesz od innych kobiet – to jest coś niesamowitego, to ci daje takiego kopa do działania, do bycia jeszcze lepszą, do pogłębiania swojej wiedzy. Pewnego dnia mój partner spytał: „Wiesz, co się otwiera w Starej Papierni?”. Złapałam za telefon. „ Nie wiem, co mam zrobić i jak, ale wiem, że muszę u Pana pracować” – pamiętam te słowa jak dzisiaj. Maciek, właścicielowi siłowni w Starej Papierni umówił się ze mną na spotkanie…
Siedzimy z Anią w L’Atelier Athlétique, które wcale nie przypomina stereotypowej siłowni. Obok ćwiczą pojedynczy ludzie. Bo tu każdy traktowany jest indywidualnie. – Maciek mi zaufał – mówi Ania. – Najpierw przychodziłam się uczyć, podglądałam jak zawodowi trenerzy prowadzą treningi, szkoliłam się i podnosiłam kwalifikacje na kolejnych szkoleniach i kursach, w międzyczasie prowadziłam na zastępstwach zajęcia w różnych miejscach, dzieląc się swoją wiedzą i chłonąc ją od lepszych ode mnie. Poznałam cudowną kobietę – Anię Witowską, której warsztaty pokazały mi, jaką drogą chcę iść, co w swoim życiu robić i ile jestem warta.
Ania od dwóch lat jest związana z klubem w Starej Papierni, a od 1,5 roku jego menadżerem. Marzenia się spełniają. Choćbyśmy sami przestali w nie wierzyć. – W każdej kobiecie, która do mnie przychodzi widzę siebie sprzed lat. Pamiętam siebie wtedy, na tych zajęcia fitnessu, z których wyszłam załamana, po których już nigdy mogłabym nie wrócić do sportu. Dlatego każdej z kobiet daję swój czas i swoją uwagę, ale w zamian otrzymuję jeszcze więcej – energię, która z nich wypływa, która przechodzi na mnie, daje mi moc.
Naszej rozmowie przysłuchuje się jeszcze ktoś, Sylwia. Napisała do mnie jakiś czas temu: – Kurde, mam super bohaterkę, świetna dziewczyna. Wierzę jej, jest autentyczna, wiem, że ona może mi pomóc! I tak naprawdę jest. Ania pomaga Sylwii w walce o nową siebie.
Za nie dwie dzisiaj trzymam kciuki z całych sił. I za każdą z nas, która stoi na rozdrożu… Nie bójmy się. Sięgajmy po marzenia! Zmieniajmy nasze życie na lepsze!
P.S. Z Anią, jeśli nie w Konstancinie, możecie się spotkać wirtualnie, na jej fanpage’u Pozytywna Siła Fitnessu.