Być kimś. Taki cel (bo to nie jest marzenie) przyświeca jej, odkąd pamięta. Rodzice, a właściwie tata, powtarzali, odkąd poszła do pierwszej klasy: „musisz się uczyć, musisz być ambitna, wtedy do czegoś dojdziesz”. Do „czegoś”, czyli do tego, czego dla ciebie chcemy. A chcemy najlepiej – dobrej pracy, wygodnego życia, zasobnego portfela. Partnera godnego ciebie. Naszym zdaniem. Mamy dla ciebie gotowy przepis na szczęście. Nic tylko brać i stosować.
Musisz. To słowo znienawidzone równie mocno, jak wszystko, co ono oznacza. Matematyki nie znosiła od zawsze, ale MUSIAŁA ją opanować w takim stopniu, jak życzył sobie jej tata, żeby był z niej zadowolony. Dla niego wkuwała po nocach tabliczkę mnożenia, nie dla siebie. Żeby tylko był wreszcie dla niej miły, żeby zobaczyć aprobujący uśmiech w kącikach jego ust. Żeby przynieść do domu w zeszycie szóstkę, a nie „tylko” piątkę. Żeby poczuć się ważna, akceptowana, kochana. Mądra. Bo przez większość swojego życia czuła się przy nim głupia.
Rysować nigdy dobrze nie umiała i nie lubiła, ale MUSIAŁA chodzić na zajęcia plastyczne do tej wykładowczyni z ASP. Tej, która patrzyła z politowaniem na jej prace poklepując ją po ramieniu, a potem bez skrupułów zgarniała do portfela gruby banknot za półtorej godziny takiego współczującego podziwiania jej wysiłków. Tak, nauczyła się rysować. Ale jedynie odtwórczo, powielając pewne schematy. W jej szkicach nigdy nie było tego „czegoś więcej”, czegoś, co by ją wyróżniało, sprawiało, że można by było powiedzieć „to dziewczyna ma talent”. Były poprawne – to wszystko. Jakim cudem wystarczały jej ojcu? Nigdy tego nie zrozumie. Ona nie mogła na nie patrzeć, on wieszał je na ścianach jej domu i chwalił się nimi znajomym.
Na egzamin wstępny z ekonomii, zaraz po maturze (jedna z najlepiej napisanych w szkole), szła z duszą na ramieniu. Wiedziała, że tata będzie sprawdzał wyniki, porównywał punktację, żądał wyjaśnień. Nie, żadnych krzyków czy wyrzutów. Jedynie to, co zawsze. Spojrzenie – badawcze, surowe, oceniające. Spojrzenie mówiące więcej niż tysiące słów. No bo dlaczego ona jest „inna” niż cała reszta rodziny? Mniej zdolna? Mniej ambitna?
A przecież do tego egzaminu przygotowywała się całe dziesięć miesięcy. Dziesięć, długich miesięcy, podczas których nie mogła, tak jak jej rówieśnicy, zaznać trochę luzu, odpoczynku, położyć się na godzinę i nie myśleć o niczym. Oddać się dziewczęcym marzeniom, poleniuchować. Potracić czas. O nie, jej czas był zaplanowany – zawsze, co do minuty.
Ona nigdy nie była „wyluzowana”. Zawsze w stresie, zawsze przygotowana do zajęć, a po szkole biegnąca na dodatkowe lekcje. I pianino, raz w tygodniu, potem dwa. Z tym pianinem było jak z rysunkami. Nie dawało jej przyjemności, ale MUSIAŁA nauczyć się na nim grać. I dawać popisowe koncerty przed całą rodziną. Wymiotowała ze stresu, gdy zbliżało się Boże Narodzenie. Wiedziała, że tata jej „nie daruje”, że dla niego to oczywiste, że jego jedyna córka zagra podczas wigilijnego wieczoru. I że zagra BEZBŁĘDNIE.
O czym marzy?
Czasem, żeby zniknąć. Zaszyć się gdzieś, daleko, byle dalej od nich. Żeby dali jej wreszcie święty spokój, przestali kontrolować jej życie, zajęli się swoim. Nie, no jasne. Ich życie jest doskonałe, zgodne z planem, takie jak TRZEBA. Świetne studia, kariery pierwsza firma, druga firma, świetny dom. I golf wpleciony gdzieś między siłownią, a spotkaniem na kawie z KIMŚ ważnym.
A innym razem marzy o tym, że to ich nie ma. Umarli, albo wyjechali i nie wrócą. Że żyje sobie sama, całkiem wolna, że skończyła zupełnie inne studia, że podróżuje po Ameryce Południowej i spotyka tam miłość swojego życia. Zapomina się. Jest sobą, promienieje szczęściem.
Nauczyła się być ambitna, choć dobrze wie, że jedynie ze względu na nich. Może rzeczywiście inaczej, nic by nie osiągnęła?
Deszcz dzwoni o szyby jej gabinetu na 13 piętrze warszawskiego wieżowca. Szybko odrywa wzrok od tych deszczowych łez. Ma 32 lata, zdobyła tak wiele. Kierownicze stanowisko w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Musi sobie stale o tym przypominać, by nie zapomnieć, dokąd zmierza.
Stara się nie pobłażać swoim pracownikom, bo jej nigdy w życiu nikt nie pobłażał. Nawet wtedy, gdy z gorączką i zapaleniem ucha, musiała iść na klasówkę do szkoły. Jeden, jedyny raz błagała wtedy tatę, żeby pozwolił jej zostać w domu, że nadrobi zaległości, klasówkę napiszę w innym terminie. Pani od matematyki patrzyła na nią wtedy długo, a potem pogłaskała po ręce i powiedziała: „Dzielna jesteś, ale nie zawsze trzeba być dzielnym”.
Te słowa wracając do niej często, wtedy, kiedy w swoim własnym, całkiem sporym mieszkaniu płacze po cichu, by nie usłyszał jej tata, którego przecież tam nie ma. Jednego punktu nadal nie zrealizowała, choć rodzice nie potrafią zrozumieć, dlaczego. Jest przecież taka piękna, mądra, taka zdolna, ambitna. Ale nie ma nikogo bliskiego. I to się na razie nie zmieni.