Warszawa, Cmentarz Powązkowski
piątek 2 października 2015
5.
Wychodząc z domu na pogrzeb, w ostatniej chwili zmieniłam eleganckie czółenka na wygodne baleriny. Pomyślałam, że moje nieprzyzwyczajone stopy nie wytrzymają paru godzin stania. Ale, jak się później okazało, to był błąd, bo przez większość żałobnej mszy myślałam nie o tym, co dzieje się w kościele, ale o swoich butach, zwłaszcza że tuż przede mną stała Kaśka w niebotycznych szpilkach.
– Przyszłam na pogrzeb w kapciach – wymamrotałam w stronę stojącej obok Pauli. Paula miała na sobie klasyczny kostium, spódnicę i żakiet. I buty na obcasie, a do tego elegancki kapelusz.
– Co? – szepnęła Paula i przestąpiła z nogi na nogę. – Oj, daj spokój, tylko ty się tym przejmujesz. Przynajmniej ci wygodnie.
– Cicho! – syknęła z przodu Kaśka, akurat gdy ksiądz zaczynał mówić o Monice. Kaśka jako jedyna z nas była wierząca i praktykująca, chodziła do kościoła, a śluby i pogrzeby traktowała niezwykle serio.
Zamilkłyśmy. Znów pomyślałam o tym, że mogłam włożyć szpilki i że w ogóle mogłam się inaczej ubrać, a nie w dżinsy i skórzaną kurtkę. Zadanie mnie jednak przerosło: stałam przed lustrem dobrą godzinę, mierząc po kolei wszystko, co miałam w szafie i wszystko wydawało mi się nieodpowiednie. Jakby tego było mało, przed oczami wciąż miałam wpis z bloga Moniki o tym, jak się ubrać na pogrzeb, i nie mogłam przestać myśleć, że napisała go specjalnie na tę okazję.
Większości osób nie znałam. To nie były te same twarze, co na weselu, pełnym dziewcząt w kolorowych sukienkach i wąsatych wujaszków. Na pogrzebie zjawili się chyba prawie wyłącznie znajomi rodziny: poważni panowie z parasolami i ich kościste żony z ciemną szminką na ustach. Czułam się coraz gorzej w swojej kurtce i balerinkach. Nie mogłam doczekać się, aż przyjdą dziewczyny.
Pierwsza zjawiła się Paula w towarzystwie swojego małomównego męża i wielkiego kosza białych tulipanów, przewiązanych żałobną wstążką z napisem: „Najukochańszej Monice – Katarzyna, Magda i Paula z rodziną. Cmoknęła mnie w policzek i pokłusowała do ołtarza, gdzie składano wieńce i gdzie, tonąc w kwiatach, stała trumna z ciałem Moniki. Obok trumny umieszczono duże zdjęcie w ramce, to samo, które pojawiło się na blogu: zamyślona Monika w kawiarni, z półuśmiechem krążącym po twarzy. Paula wróciła do mnie, rozglądając się dookoła i odpowiadając na pozdrowienia.
Jej mąż, Marek, tłustawy szatyn o twarzy kompletnie niezapadającej w pamięć, miał na sobie niezgrabny, źle dopasowany garnitur, a kiedy podał mi rękę, poczułam, jakbym ściskała mokrą rybę. Nigdy nie mogłyśmy z Kaśką zrozumieć, dlaczego Paula poślubiła człowieka o tak nieciekawej powierzchowności i zerowym poczuciu humoru. Marek miał jednak inne zalety: błyskawicznie piął się po szczeblach prokuratorskiej kariery i mimo młodego wieku miał na koncie sporo sukcesów. O innych zaletach, w tym łóżkowych, Paula nigdy nie mówiła. Uważała, że nie wypada i stroszyła się, kiedy czasem wymieniałyśmy między sobą uwagi o seksie.
Potem przyszła Kaśka w swojej małej czarnej i dżinsowej kurteczce. Chwiała się na obcasach i żałośnie stukała o posadzkę metalowym flekiem. Widać było, że płakała. Wyglądała jak kupka nieszczęścia. Nadal nie mogła zrozumieć, co się stało, i nie chciała przyjąć do wiadomości, że Monika, jej idolka, odebrała sobie życie.
Nigdzie nie widziałam Rémy’ego i zaczynałam się niepokoić, że może zwinęła go policja. Albo gorzej, że przepadł gdzieś i ślad po nim zaginął, teraz szukaj wiatru w polu.
– Żegnamy cię dzisiaj, Mario – ciągnął tymczasem ksiądz, posiwiały grubas o orlim nosie i nieprzyjemnej, zapadniętej twarzy. – Żegnamy cię, choć niedawno radowaliśmy się z twego zamążpójścia, przyjętego sakramentu małżeństwa.
– Mario? – obruszyła się stojąca po mojej lewej stronie kobieta w średnim wieku z kokiem i wężową kopertówką w ręku. – Miała na imię Maria?
– A skąd – szepnęła sąsiadka wężowej, elegantka w ładnie skrojonym płaszczu. – A ślub też był tylko cywilny.
– Możemy pytać – grzmiało od ołtarza – dlaczego Bóg tak wcześnie wezwał cię do siebie. Dlaczego powiedział: Mario, przyjdź, albowiem są miejsca w domu moim?
– Nie wytrzymam – sapnęła Kaśka ze swojego rzędu. – Ja wyjdę, poczekam na zewnątrz…
– Tylko nie stukaj…
– Kurwa, nie stukam przecież, flek mi odpadł…
– Cicho! – syknęła wężowa dama obok mnie. – Pogrzeb jest!
Siedzący w ostatnim rzędzie i stojący za nimi się odwrócili. Kaśka przeszła na palcach do wyjścia. Paula dalej przestępowała z nogi na nogę. Dostrzegłam po drugiej stronie nawy zabójczo przystojnego fotografa Moniki i przycupnięte przy nim dwie identyczne niemal dziewczyny, jej asystentki. Wszyscy byli na ślubie w Łazienkach. Tamten dzień i dzisiaj dzieliła jednak przepaść. Ślub tonął w upalnej zawiesinie sierpnia, jaskrawych kolorach i słońcu. Teraz siąpił deszcz, a kościół wypełniony był tłumem bezlitośnie ubranym wyłącznie w czerń.
– Możemy pytać – głos księdza był zmęczony, matowy – dlaczego jest nam tak smutno. Maria była młoda, miała życie przed sobą. A teraz wiemy, że nas czeka w życiu wiele dobrych rzeczy. I wiemy, że ona nie przeżyje już tego, co dobre przed nami. Dlatego pogrążamy się w żałobie, razem z jej rodziną, rodzicami, mężem i wszystkimi bliskimi.
Nie byłam pewna, czy rodzina Moniki pogrążała się w żałobie. Stanęłam na palcach, przeklęłam w duchu swoje płaskie buty i zobaczyłam, że Rémy jednak przyszedł. Stał obok ojca Moniki. Czyli jednak jakoś się ogarnął. W tłumie mignęła jakaś inna ciemna twarz. Może ktoś z rodziny? Nie byłam pewna, kościół był pełen ludzi, spory tłum zebrał się też na zewnątrz. Była jakaś telewizja, sporo młodych dziewczyn, trzymających kwiaty i zdjęcia Moniki. Jej naśladowczynie, pomyślałam. Następczynie.
– Smutek nasz wzmaga to, że Maria była jedynaczką, jedyną córką swojego ojca – powiedział ksiądz i zauważyłam, że Paula ukradkiem ociera łzę – a wcześniej Bóg wezwał do siebie jej matkę. Oby złączyły się w niebie, matka i córka. Módlmy się.
Ludzie podnieśli się z ławek. Zobaczyłam daleko przed sobą potężne plecy Jerzego Kasperowicza, a obok niego szczupłą sylwetkę Dagmary. Monika nazywała ją Dags i szczerze jej nienawidziła. „Nie ma za grosz klasy. Uważa, że można kupić ją razem z drogą torebką. Nigdy nie pracowała, całymi nocami grywa w brydża, a przed jedenastą w ogóle nie wstaje z łóżka. I wygląda jak worek z kośćmi, nie uważasz? Nastrzykuje się jadem węża czy jakimś innym wynalazkiem. Jeździ na to do takiego jednego Chińczyka. A ojciec za wszystko płaci”.
Obok Dags stał jeszcze młody chłopak, długowłosy dwudziestoparolatek o miękkiej, chłopięcej twarzy. Nie zdążyłam mu się dobrze przyjrzeć przed mszą, ale to musiał być syn Dags, o którym Monika kiedyś wspomniała. Nigdy go nie poznałam.
Msza dobiegła końca. Usłyszałam klekotanie kołatki. Znów pomyślałam o tym, że mam na sobie kapcie i zerknęłam na przestępującą z nogi na nogę Paulę.
Czterech mężczyzn z zakładu pogrzebowego podniosło trumnę z ciałem Moniki i zaczęliśmy wychodzić na zewnątrz. Mżyło. Przy wejściu do kościoła stała zdezorientowana Kaśka.
– Jezu, szkoda jeszcze, że nie zostawili otwartej trumny – powiedziała, zagryzając wargi. – A o kremacji to nie słyszeli?
– Kasia, daj spokój – skarciła ją Paula. – To nie miejsce na takie komentarze…
– W dupie to mam – odparła Kaśka. – Nie jestem w stanie tego słuchać… Macie gumę?
Dwie damy, wężowa i elegantka, obejrzały się na nią z niesmakiem. Paula przewróciła oczami i wzięła pod rękę Marka. Ja wzruszyłam ramionami. Kaśka gmerała w swojej mikroskopijnej torebce w poszukiwaniu gum do żucia.
Trumnę wpakowano do karawanu, za którym zaczął ustawiać się kondukt, zamknięty od góry pancerzem parasoli. Kasperowicz i Dags szli jako pierwsi, za nimi podążał Rémy i syn Dagmary. Wepchnęłyśmy się gdzieś pod koniec i powoli, przy akompaniamencie zawodzenia księdza i klekotu kołatki, błotnistą ścieżką ruszyłyśmy na cmentarz.
– Pieprzone buty – odezwała się nagle Kaśka, ciamkając gumą i przekrzykując ryczący głośnik. – Co mnie, do diaska, podkusiło, żeby jednak włożyć szpilki?
*
To było jednak bardzo dziwne. Monika jeszcze niedawno śmiała się i odgarniała włosy z czoła, a teraz była składana w ziemi w drewnianym pudełku, w którym leżało jej zszyte po sekcji ciało. Gdy spuszczano trumnę do grobu, Kaśka rozpłakała się na dobre. Paula wzięła ją pod ramię i próbowała pocieszać. Żeby nie myśleć o tym, co właśnie oglądam, zaczęłam uważniej przyglądać się zebranym na cmentarzu.
Ojciec Moniki był jak zawsze nieskazitelny. Mimo żałoby, upływu lat i pokaźnego brzucha wyglądał jak spod igły. Odprasowany garnitur i śnieżnobiała koszula leżały na nim świetnie. Starannie uczesane siwe włosy, elegancki płaszcz, dyskretny sygnet na palcu. Ciemne okulary, żadnych łez. Nie był człowiekiem, który okazałby emocje.
W cieniu zwalistej sylwetki Kasperowicza, pod trzymanym przez niego parasolem, kryła się Dagmara, koścista kobieta w kapeluszu z wielkim rondem i okularach-muchach. Jej syn gdzieś zniknął, pojawiła się za to maleńka starsza pani z loczkami nad czołem, jakby żywcem wycięta z innej epoki. Była też oficjalna delegacja MSZ. Znajomi Kasperowicza, jego współpracownicy, ubrani w jednakowe dyplomatki urzędnicy z parasolami i wielkim wieńcem czerwonych róż. W tłumie dostrzegłam dziennikarzy, jakieś wylaszczone blogerki w kusych płaszczykach. A potem mnie zmroziło.
Z dala od tłumu żałobników stała Andżela. Co tu robiła? Przyszła z ciekawości? A może mnie śledzi? Nie, to niedorzeczne. Najwyraźniej plotki interesowały ją bardziej niż sądziłam.
Dostrzegła mnie i pozdrowiła gestem ręki. Już miałam odwzajemnić powitanie, kiedy zauważyłam coś dziwnego. Na wewnętrznej stronie dłoni Andżeli widniało narysowane flamastrem albo kredką oko. Wyglądało jak dziwaczny tatuaż. Albo jak ostrzeżenie.
Spojrzałam na nią. Cały czas trzymała rękę wysoko, tak, żebym dokładnie widziała rysunek.
– … a światłość wiekuista niechaj jej świeci – powtórzył po trzykroć ksiądz.
Pracownicy domu pogrzebowego złożyli trumnę w grobowcu, pogmerali w nim trochę i przywalili go płytą. Mężczyzna w roboczym ubraniu, który im towarzyszył, wyjął skądś kielnię i wiaderko z zaprawą i szybko zamurował grób. Dopiero teraz zobaczyłam, że to rodzinny pomnik. Na płycie napisano po prostu „Kasperowicz”, bez żadnych imion i dat. Monika była pierwsza. Jej matka musiała być pochowana gdzie indziej.
Na grób pracownicy domu pogrzebowego byle jak rzucili kwiaty, nasz bukiet zniknął pod stertą pozostałych wieńców. Spod świerkowych gałązek ledwie wystawała mała tabliczka z imieniem i datą urodzenia Moniki. Moją datą urodzenia.
Wężowa dama i jej koleżanka szeptały coś między sobą. Kasperowiczowie ściskali kolejne ręce, przyjmowali kondolencje. Rémy stał z boku i kiwał się na piętach. Gdzieś nad nami złowieszczo zakrakała wrona. Całe stado wielkich, tłustych wron. Po niebie przewalały się ciężkie chmury. Przestało mżyć, ale powietrze wciąż było przesycone wilgocią. Nad grób uniósł się niski szmer przyciszonych głosów.
Zrobiło mi się nieprzyjemnie, jakby coś oślizgłego dostało mi się do żołądka i zaległo tam, niezdolne do ruchu. Usłyszałam trzask, a potem kilka przekleństw. Zobaczyłam, że jedna z młodych dziewczyn najwyraźniej zgniotła trzymany w dłoniach znicz i zraniła się w rękę. Ktoś krzyknął, wszyscy odwrócili się w jej stronę. Dziewczyna, zawstydzona, zarumieniła się i próbowała uśmiechnąć. Przychodziło jej to z trudem, bo krew lała się obficie. Ktoś podał jej chusteczkę. Dziewczyna zacisnęła ją mocno w dłoni. Po chwili odwróciła się i znikła, odprowadzana przez wysokiego chłopaka, który otoczył ją ramieniem.
– Ale idziemy na stypę, nie? – spytała ni w pięć, ni w dziewięć Kaśka, która otarła już łzy i odzyskała zwyczajny rezon. Żuła gumę i z niesmakiem patrzyła na wielgachny grobowiec, na którym piętrzyły się wieńce.
– Idziemy – powiedziałam zimno.
Spojrzałam znów na Rémy’ego. Był w opłakanym stanie. Stał sam, wyraźnie oddzielony od reszty rodziny.
Zrobiło mi się go żal. Oślizgła ohyda w moim żołądku drgnęła i zaczęła przemieszczać się wyżej, w stronę szyi. Kraczące wrony, buty uwalane błotem, garstka ludzi nad dołem w ziemi, wszystko wydało mi się jakąś kiepską sceną z filmu. Zdecydowałam się w jednej chwili.
– Zaraz wrócę – rzuciłam dziewczynom i podeszłam do Rémy’ego.
To był impuls. W tamtej chwili nie mogłam postąpić inaczej. Podeszłam do niego i wzięłam go pod rękę. Był zaskoczony, ale nic nie powiedział, ścisnął tylko moje przedramię. Kaśka i Paula wpatrywały się w nas osłupiałe. Złowiłam też pytające spojrzenie Andżeli, ale uznałam, że nie będę się tym przejmować.
– Jak się czujesz? – spytałam Rémy’ego.
– Jestem na prochach.
– Nie odbierałeś telefonów.
– Nie miałem ochoty gadać.
– Była u ciebie policja?
– Była. Nic na mnie nie mają. Przeszukali nasz dom i „Saską”, zabrali komputer.
– A twoje alibi?
– Okazało się, że mam świadka.
– To dobrze.
– Coś się stało?
– Nic.
Rémy się uśmiechnął. Musiała go zdziwić moja nagła zmiana frontu. Ale nie mogłam inaczej. Był jak zwierzę osaczone przez drapieżniki. Najchętniej rozszarpaliby go na strzępy.
– Gniazdo żmij, co? – spytał szeptem.
Wzruszyłam ramionami.
– Kto to jest ten wysoki?
– André. Mój brat.
Nie myliłam się wcześniej, faktycznie w tłumie widziałam czarnoskórego, okrągłego mężczyznę w złotych, drucianych okularach. Teraz stał w pewnym oddaleniu. Zdawał się nic nie rozumieć z tego, co się dzieje i głupkowato uśmiechał.
– Brat?
– Taki przyjaciel-brat – odparł Rémy. – Graliśmy razem na bębnach.
Ludzie powolutku zaczynali się rozchodzić. Poczułam wyraźną ulgę, tak jakby spiętrzona presja odpuściła. Ucisk w żołądku zelżał.
Kasperowiczowie zaprosili wszystkich na poczęstunek do pobliskiej restauracji, obsługującej pewnie wyłącznie stypy. Trzeba było przyznać, że trzymali fason. Żadne nawet na moment się nie rozkleiło.
Ruszyliśmy w kierunku wyjścia z cmentarza. Poszukałam wzrokiem Andżeli, ale ujrzałam w oddali tylko jej rude włosy. O co, do cholery, chodziło z tym okiem? Przeprosiłam Rémy’ego i dołączyłam do Kaśki i Pauli z mężem. Za nami szli fotograf Moniki i nierozłączne redaktorki bloga.
– Siostry ksero – skwitowała Kaśka, wyciągając przed siebie nogi, żeby dotrzymać nam kroku. – Ciekawe, czy idą na stypę. A tak w ogóle, to co to była za demonstracja, hę? Zawarłaś pakt z mężulkiem?
– Nie twoja sprawa – odparłam. Zabrzmiało to o wiele ostrzej, niż chciałam.
Kaśka skrzywiła się i popatrzyła na mnie, jakbym była robakiem, którego właśnie rozgniotła.
– Musiałam to zrobić – dodałam łagodniej.
– I słusznie, moje dziecko – odezwała się znienacka niziutka babcia z loczkami, widziana wcześniej na mszy. Nie wiedzieć kiedy znalazła się obok nas. – Ja tam wierzę chłopakowi. – Machnęła upierścienioną ręką w stronę Rémy’ego, a potem konfidencjonalnie nachyliła się w moją stronę: – To dobry chłopak. Moim zdaniem naszą ślicznotkę zabiło zupełnie co innego.
Fragment książki „Basen”