– Kiedy dziś zamykam oczy, nie potrafię się cofnąć do szczęśliwych wspomnień z dzieciństwa. Bywa, że widzę siebie taką małą i mamę, która jest ze mną na spacerze, ale za chwilę wraca obraz ostatniego tygodnia jej życia. Obraz jej rozkładającego się ciała, jej cierpienia. Słyszę jej jęki, widzę jej ciało, które poszłam rozpoznać do kostnicy. Zatarło się wszystko to, co było wcześniej… Chociaż zdarza się już, że śni mi się zdrowa – wspomina Małgorzata Friedel.
Mama Małgosi umierała 3,5 roku, choć, kiedy dowiedzieli się, że to rak piersi, nie myślała o najgorszym. – Dla mnie rak nigdy nie był wyrokiem. Wręcz przeciwnie Kiedy dowiedziałam się, że mama jest chora, pomyślałam, że to się leczy, że z tego się wychodzi i to nie była naiwna wiara. Znam wiele historii kobiet, które chorowały na raka piersi. Myślałam: „no dobrze mastektomia, naświetlanie, chemioterapia, rehabilitacja”. Nawet moja mama zastanawiała się, jak i kiedy wróci do pracy. Przecież tyle ludzi chorujących na raka wyszło z tego i cieszy się życiem.
Lekarze nie zdecydowali się na mastektomię – guz usadowiony tak, że nie zdołano by go całego wyciąć. Chemioterapię mama Małgosi przechodziła całkiem dobrze. Wszystko szło na początku w tym odpowiednim kierunku. Bez jakiś wielkich strachów, lęków, za to ze sporą dawką humoru. – Pamiętam, jak pojechałyśmy z mamą na radioterapię, to był czas, kiedy dobrze się czuła. Założyła wtedy nieobotyczne szpilki, a w szpitalu było tak ślisko, że ledwo doszła… Śmiałyśmy się z siostrą, że żona Hollywood przyjechała na leczenie. Później prosiła, żebyśmy jej szpilek nie zakładały do trumny, bo jak w piekle będzie w nich biegać po tych rozżarzonych węglach, w tę ostatnią podróż założyłyśmy jej zgodnie z obietnicą balerinki.
– Wychowywałam się trochę jak jedynaczka mając o 11 lat starszą siostrę. Jaka była moja mama?Kiedy byłam dzieckiem, była taką prawdziwą mamą… Z czasem, kiedy dorastałam stała się moją przyjaciółką. Mogłam się jej zwierzyć ze wszystkiego, poprosić ją o pomoc, spytać o zdanie. Nie musiałam się obawiać, że mnie nie zrozumie, skarci… Ja i moja siostra zawsze mogłyśmy na nią liczyć.
A później przyszedł czas, kiedy ona musiała liczyć na swoje córki. Rak piersi to był początek długiej walki. Do niego doszedł rak wątroby i rak kości, a wraz z nim okropny ból… Ale przecież ze wszystkiego można wyjść, grunt to pozytywne nastawienie i nie poddawanie się.
– Mama walczyła, uśmiechała się czasami przez łzy – wspomina Małgorzata. Kiedy jeszcze mogły, wychodziły razem na spacer, choćby na ławkę pod blokiem, na której można było wystawić twarz do słońca. Aż w końcu mamie zabrakło sił, a samodzielne wejście na czwarte piętro było niczym zdobycie najwyższego szczytu… Uciekała z niej siła, uciekała energia…
Jak sobie radzić, kiedy obok nas cierpi i choruje ciężko ktoś kogo kochamy najbardziej na świecie? – Każdy ma swój sposób… Moja siostra przekuła to na działanie, szukała lekarzy, możliwości leczenia, sposobów niekonwencjonalnych, była w stanie poruszyć niebo i ziemię, żeby pomóc mamie. A ja? Ja byłam obecna, blisko niej. Studiowałam, pracowałam zdalnie, więc mogłam pozwolić sobie na to, że wpadałam do rodziców po siódmej rano, zjadałam z nimi śniadanie, tata szedł do pracy, a ja dzień spędzałam z mamą. Rozmawiałyśmy, spałyśmy, gdy już sama nie mogła – czytałam jej… I za ten czas jestem wdzięczna, za to, że mogłam być z nią tak blisko, że mogłam iść obok niej przez te ostatnie miesiące… To takie moje błogosławieństwo. Wszystko zdążyłam jej powiedzieć. Mówiłam do niej przez te ostatnie minuty jej życia, każdego dnia powtarzałam, że ją kocham…
Ale nim przyszło najgorsze, wierzyła Małgosia, jej siostra i ich ojciec, wierzyła sama mama, że wszystko się ułoży. Walczyli wszyscy, bo przecież rodzice są nieśmiertelni. – Jeden z najgorszych momentów, to ten, gdy okazało się, że tata ma zawał. Zawsze wydawał mi się taki silny, taka podpora naszej rodziny, a tymczasem nawet jego przerosła choroba mamy, stres, zmęczenie. To wtedy zrozumiałam, że każdy z nas, nawet ci najsilniejsi mogą okazać się tak naprawdę słabi, że mój tata jest kruchy. Choroba i śmierć mamy na pewno odsłoniły mi inną twarz mojego taty – zagubionego, zmęczonego, który też potrzebuje pomocy.
Jak długo można wierzyć, że będzie dobrze? Najpierw rak piersi, później wątroba i kości… – Chyba, kiedy mama rok przed śmiercią trafiła do szpitala, do izolatki z podejrzeniem sepsy… Kiedy była słaba i sama się bardzo bała… To chyba wtedy, wtedy pomyślałam, że to może nie skończyć się dobrze… Że wszystko zaczyna się sypać. Poczuliśmy, że nie będzie łatwo, że ta droga może okazać się bardzo wyboistą, nikt z nas jednak nie wiedział, jak bardzo – wspomina Małgosia.
Choroba zaczęła się od piersi i na piersi miała się skończyć, zatoczyła koło, jakby za mało przysparzając cierpienia. Mamie Małgosi wyrósł mały guzek, pierś zaczęła rosnąć, puchnąć. Mięsak – Małgosia nawet nie wiedziała, że jest taki nowotwór. Lekarze podjęli decyzję o usunięciu piersi, teraz nie było już wyjścia. – Dzisiaj sobie myślę, że może lepiej by było, gdyby mama po tej operacji już się nie obudziła, gdyby po zapaści zasnęła sobie spokojnie nieświadoma tego, co się dzieje. A tymczasem okrutnie podarowano jej jeszcze ponad pół roku życia, pół roku życia w ogromnym bólu. W chorobie, która doszczętnie odebrała jej godność. Znałam wiele osób chorujących, ale nigdy nikogo tak jak mama… Rak zjadał ją za życia, bo inaczej nie da się tego nazwać. Zastanawialiśmy się, jak to jest możliwe, że psa, który cierpi można uśpić… Moja mama nie miała wyboru, a przecież była świadoma tego, co się z nią dzieje niemal do końca, mogła podjąć decyzję o własnym życiu. A z drugiej strony… walczyła, pomimo tego, co ją spotkało nie chciała się poddać. I dzisiaj myślę, że nie podjęłaby decyzji o śmierci, może w tych ostatnich dniach… ale wtedy już była zawieszona między jednym a drugim światem. Jej ciało rozkładało się, nie było wiadomo, gdzie mięsak się kończy, gdzie zaczyna. Trudno jej było już zmieniać opatrunek, bo wraz z bandażami odchodziło jej ciało… A ona tymczasem miała nadzieję, że będzie żyć, chociaż tak, ale jednak żyć. Mimo tego mięsaka, opatrunków, tego ciała, które gniło za życia, wierzyła, że to jeszcze nie koniec.
I przychodzi taki moment, kiedy samolubnie przestajesz chcieć ją zatrzymać, kiedy patrzysz na tak ogromne cierpienie i mówisz: „możesz odejść, zaśnij, my tu sobie poradzimy”. Kiedy nie ma w tobie tej chęci zatrzymania jej jeszcze na dzień, tydzień, bo już wiesz, że najlepsze, co może się przytrafić tak kochanej przez ciebie osobie, to śmierć.
A kiedy umiera… – Najpierw przychodzi niedowierzanie, że to już, że koniec… Człowiek działa jak automat, załatwia wszystkie formalności związane z pogrzebem… Potem jest rozpacz – tak było w moim przypadku. A później bunt – na lekarzy, że to wszystko przez nich, że mogli zrobić więcej, że mogli ją uratować. I przychodzi pogodzenie się z losem, ale to jest pozorne… Mnie ciągle trzymała ta myśl, że nie wyobrażam sobie jeszcze jednego tygodnia życia mamy takiego, jak ten ostatni.
Brakuje mi dzisiaj bardzo mamo jako kobiety. Na szczęście mam starszą siostrę, więc ona mi tę lukę wypełnia i za to jestem jej wdzięczna. Ale chciałabym móc do mamy zadzwonić, opowiedzieć jej o swoich rozterkach, pochwalić się jakimś sukcesem, żeby powiedzieć jej, że jestem szczęśliwa, że się czegoś boję. Kiedy myślę, że będę miała dzieci, to w głowie mi się nadal nie mieści, że ona ich nie zobaczy, że nie będzie się mogła nimi cieszyć ze mną.
W obecności przy takim cierpieniu jest jeszcze coś. – Nie straciłam wiary w coś poza… Ale nie umiem już rozmawiać z Bogiem, prosić Go o cokolwiek, tak jak kiedyś, żeby mama nie umarła. Nie rozmawiam z Nim już w ogóle. I to nie jest tak, że poczułam się oszukana, a raczej tak drastycznie zaskoczona sposobem umierania. Mówiłam: „Już trzeba ją zabrać, już nic z tego nie będzie”. Sam lekarz mówił, że już wystarczy, a serce silne i biło… Podawano mamie najsilniejsze dawki morfiny ze świadomością, że serce może przestać działać, a ono biło nadal… Bardzo bym chciała wierzyć, że jest coś po tym życiu. Szukam znaków, które mogłabym interpretować na swój sposób? Mama obiecała, że przyjdzie do siostry po śmierci, nie przyszła… Chciałabym wiedzieć, czy trafiła do swojego brata i ojczyma, który kiedyś w śnie obiecał, że po nią przyjdzie, gdy już będzie chciała odejść.
Często rozmawiały o śmierci, o tym, jak to jest po. Małgosi mamie wiara pomagała, mówiła, ze się bardzo boi, ale wierzyła, że pójdzie gdzieś, gdzie spotka się z tymi, którzy odeszli wcześniej.
– Była bardo wesoła, zawsze dusza towarzystwa, co było widać na pogrzebie. Pojawiło się na nim wielu znajomych, przyjaciół. Mama dużo paliła, dużo piła kawy. Kazała nam się na pogrzeb ubrać na kolorowo, a na skrzypcach na cmentarzu zamiast Ave Maria grano Bajm i 2+1 „Windą do nieba”, jej ulubione piosenki.
– Co było najtrudniejsze? Najtrudniejsza była bezradność. Że nic nie mogłam zrobić, że ile bym nie podała morfiny, ile bym nie zmieniła opatrunków, jak pysznej zupy bym nie zrobiła to i tak zawsze było za mało. Patrzenie na cierpienie i niemożliwość zrobienia z nim czegokolwiek… Często myślałam, że gdyby to mnie dotyczyło, zwariowałabym z bólu, z poczucia upokorzenia. Mama zawsze prosiła, żebyśmy – obojętnie jak byłaby chora – dbały o to, by była pachnąca i czysta. Choroba odebrała jej nawet to… Pamiętam, jak marzyła, żeby zjeść kurczaka z rożna, pierogi, a już nie mogła przełykać… Płakałam jak dziecko nie mogąc spełnić jej prośby. Tylko wacik nasączyłyśmy pepsi, którą tak bardzo lubiła.
Małgosia napisała książkę, książkę, po przeczytaniu której ogrom cierpienia wydaje się tak ogromny, że aż niemożliwy. – Tak książka nigdy nie miała powstawać… Spisywałam wszystko w formie terapii, czasami nie chciałam rozdrapywać ran, rzucałam wszystko i nie wracałam do pisania przez dwa miesiące… Moja siostra mnie namówiła, ona mi kibicowała. Dzisiaj książka leży u mamy na cmentarzu… Wiem, że byłaby ze mnie dumna.