Kiedy zaczynałam moją pierwszą pracę, jako nauczycielka w gimnazjum, byłam pełna wiary w to, że oto zacznę teraz pozytywnie wpływać na życie wielu wspaniałych, młodych ludzi. Z braku „wolnych” bardziej doświadczonych nauczycieli, dostałam pod opiekę trzecią „trudną” klasę, z której rezygnowali kolejni wychowawcy. Nikt nie chciał wziąć za te dzieci odpowiedzialności. Nieprzystępni i często egoistycznie, roszczeniowo nastawieni do całego świata. Obrażeni na dorosłych, w środku samotni, pełni wewnętrznych problemów. Chciałam być blisko nich, ale oni byli daleko od samych siebie, od swoich rodziców, a nawet od przyjaciół.
Szkolna rzeczywistość okazała się więc o wiele bardziej skomplikowana niż moje ideały, a ja, niedoświadczony, młody wychowawca, musiałam najpierw znaleźć sposób na to, by przebić się przez niemal pancerny mur, który zbudowali wokół siebie moi zbuntowani i często pokrzywdzeni przez los wychowankowie. Pomogły mi wtedy… psy ze schroniska w Celestynowie.
Kiedy po kilku miesiącach ciągłego prób pobudzenia jakiejkolwiek chęci współpracy i po kilkudziesięciu „trudnych”, poważnych rozmowach z dziećmi i ich rodzicami zaczęłam szukać bardziej niekonwencjonalnych sposobów na dotarcie do moich uczniów, trafiłam na stronę Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Wolontariat. To im zaproponuję – pomyślałam. A właściwie, nie zaproponuję. Postawię ich przed faktem dokonanym.
I tak właśnie, oznajmiłam im pewnego dnia, że pod koniec tygodnia wybierzemy się na wycieczkę, która zmieni ich sposób patrzenia na świat. Nie uwierzyli. Pierwsze reakcje nie były obiecujące. „Do schroniska? Po co? Co to miałoby zmienić? Ja nie mogę, jestem zbyt wrażliwa, zaraz będę ryczeć.” „– Jesteś wrażliwa, to spożytkuj to, pokaż swoje serce zwierzakom, one tego potrzebują – tłumaczyłam cierpliwie. „– Nie chcę, tam śmierdzi, będę brudna.” „– To ubierz się odpowiednio, załóż dobre buty. Postaraj się…”.
Niepewność. Czuło się ją w powietrzu. Całą drogę do Celestynowa próbowali ten brak pewności siebie i lekki lęk przegadać. Ale na miejscu, wtedy, gdy oprowadzano nas po schronisku, panowała cisza. A potem stał się cud. Psy uwolniły w tych niedostępnych, na zewnątrz „pustych” nastolatkach emocje.
Tam nie musieli udawać „twardzieli”, nie czuli się w obowiązku pokazywać swojej siły ani raniącej obojętności. Zwierzęta odwdzięczały nam się cudownie za każdy spacer, rzuconą zabawkę, dotyk. Niektóre wymagały wyjątkowej delikatności i ostrożności, miały za sobą smutne, rozdzierające serce historie, świadczące o tym, jak okrutną istotą potrafi być człowiek. Wysłuchaliśmy ich wszystkich, w ciszy, czasem ze łzami w oczach. Oni słuchali. I pierwszy raz widziałam, jak na ich twarzach zaczynają malować się zupełnie inne niż zazwyczaj, uczucia.
Odmówić pomocy? To, co było łatwe tam, w szkole, w klasie, w domu – tu jakoś „nie pasowało”. Nie można było odmówić zwierzętom. Z czułością, z troską wyprowadzali psy na spacer, sypali karmę do miski i przemawiali uspokajająco. Tam poznawali siebie na nowo, odkrywali w sobie pokłady dobrego człowieczeństwa. I długo jeszcze, nie chcieli wracać do domu.
Rozmowy w drodze powrotnej zdominował temat podopiecznych schroniska. „A widziałeś tego bez łapy? Tego białego, z plamą przy ogonie? Kto mu to zrobił? Niemożliwe. Ja bym mu…” „Chętnie wzięłabym go do siebie, ale mama na pewno się nie zgodzi.” „ A może, porozmawiaj z nią?” „Co ty, ja z nią nie rozmawiam…”
Możecie wierzyć lub nie, ale od tej pory, powoli, zaczęły się dokonywać w tych dzieciach zmiany. Nie znaczy to oczywiście, że problemy wychowawcze zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. A jednak powstała między nami więź, nić porozumienia, na której łatwiej im było budować wspólne zaufanie, dostrzegać w sobie wzajemnie dobro. Zobaczyć drugiego człowieka w koledze z ławki, który do tej pory był jedynie denerwującym głupkiem, wysłuchać w spokoju wypowiedzi koleżanki, którą uważało się za nudną i przemądrzałą. Zawsze będę uważała, że to psy nauczyły ich tej uważności.
Bo też nasza pomoc nie skończyła się na tej i kilku następnych wizytach w schronisku. Kilkoro moich uczniów zaadoptowało kundelki z Celestynowa, część kontynuowała wolontariat jeszcze po ukończeniu gimnazjum, wielokrotnie organizowaliśmy różne zbiórki tego, co w schronisku najbardziej potrzebne: karmy, smyczy, obroży, kagańców, misek…
Nagle okazało się, że łatwiej odnaleźć sens w nastoletnim życiu, że tym celem może być pomaganie bezpańskim zwierzętom. I że to pomaganie nic nie kosztuje, a pozwala nam na nowo odnaleźć w sobie człowieka. Że psia wdzięczność, wierne, mądre spojrzenie i radość ze spotkania z nami, sprawiają, że chcemy i potrafimy być lepsi.
Każda wpłata pomaga zwierzętom.