Blisko cztery lata mojego małżeństwa nauczyły mnie w zasadzie tylko jednej, ważnej rzeczy: choć wydaje to nam się nieprawdopodobne, jeden „papierek” zmienia wszystko. Choćby nie wiem jak nagle jego obecność zaczęła cię drażnić, choćby nie wiem jak ten związek uwierał, nie można już tak po prostu wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Nie można odejść nagle, w dwie, różne strony i rzucić tego wszystko „w cholerę.”
Małżeństwo jest jakimś rodzajem układu, o który (o ile nie dzieje ci się realna krzywda) zawsze warto zawalczyć. Brzmi mało romantycznie? Może. Ale tu chodzi o coś więcej niż miłość. Chodzi o osobiste wybory, które rzutują na całe nasz życie. Bo kiedy dzieje się źle, oczywiście, można się rozwieść, choć nie jest to takie proste, zwłaszcza, gdy mamy dzieci, można podjąć wyzwanie i szukać kompromisów, ale można też zdecydować się na „bylejakość” i powoli tracić dla siebie resztki szacunku. Pewnie wszystko jest sprawą bardzo indywidualną.
Mam wśród swoich znajomych dwie pary z dość dużym (8 i 9 lat) stażem związku. Pierwsi zdecydowali się na ślub po roku znajomości, spontanicznie, przepełnieni poczuciem, że „to jest to”, że znaleźli się, jak te dwie połówki jabłka. Rozczarowanie małżeńskim życiem przyszło dość szybko, zaledwie po kilku miesiącach od składanej uroczyście, przed ołtarzem, w obecności i tych najbliższych i tych prawie nieznajomych, przysięgi. Przekonanie, że będzie cudownie, już zawsze, a miłość pomoże im rozwiązać wszystkie problemy, ulotniło się nieodwracalnie. Pół roku po ślubie, spotkałam się z NIĄ, rozczarowaną i pełną wątpliwości o wspólną przyszłość swojego związku. A przede wszystkim przekonaną, że małżeństwo zabija miłość. Dlaczego? Bo daje pewność, a pewność to (jej zdaniem) samobój dla miłosnej relacji. Jak to możliwe – zastanawiałam się głośno podczas tej rozmowy, bo zawsze wydawało mi się, że dla dobrej, pozytywnej miłości nie ma nic lepszego niż poczucie, że cokolwiek się stanie, będziemy razem i możemy na siebie liczyć.
A jednak, dla niej, sprawy przedstawiały się zupełnie inaczej. Ona w miłości chciała nie wiedzieć „na pewno”, bo to sprawiało, że przestawała widzieć w swoim mężu atrakcyjnego partnera, godnego pożądania i zdobywania. Ona chciała zdobywać cały czas i czuć się cały czas tak samo wyjątkowo.
Bo niby „nic się nie zmieniło”, ale dotarło do niej, bardziej niż zwykle, że to na niego będzie teraz patrzeć zaraz po przebudzeniu i chwilę zanim zapadnie w sen. Że, zgodnie z tym co obiecała, nigdy nie pozna dotyku żadnego innego mężczyzny. Że, czy będzie między nimi dobrze, czy źle, ma przy nim trwać (tak jak on przy niej) i zrobić wszystko, żeby było między dobrze.
„Są tacy, co nic sobie z tego nie robią, zdradzają się na prawo i lewo, z czasem stają się obojętni” – powiedziała mi dopijając swoje latte. I tak właśnie z nimi się stało. Przez kilka lat oszukiwali się jeszcze, coraz bardziej obrażeni na siebie i na tę swoją miłość, że nie podołała ich oczekiwaniom. Bo biorąc ślub, nie przemyśleli, że to jednak bardziej „na zawsze” niż „na chwilę”. Teraz, żyjąc wciąż jako mąż i żona (o rozwodzie nie ma mowy, u niej nigdy nie było rozwodów), oboje mają „kogoś na boku”, ale Wigilię spędzają razem i razem wychowują pięcioletniego synka. Małżeńska schizofrenia.
Moi drodzy znajomi, znają się tak długo, że nazywamy ich „starym małżeństwem”, a przyjaciele pytają ich: „po co wam właściwie ten ślub, przecież od lat żyjecie jak mąż i żona”. Powody decyzji o zawarciu małżeństwa są w ich wypadku dwa. Po pierwsze, rodzice od dawna mówią o wnukach, a ona nie wyobraża sobie, że jej dzieci miałyby się urodzić w związku pozamałżeńskim. Nawet jeśli przez lata żyła z nim „na kocią łapę”, na dzieci zgodzi się tylko jako żona. Po drugie, lata lecą, kredyt trzeba w końcu wziąć i „wszystko to” jakoś łatwiej załatwić, kiedy jest się w formalnym związku.
Im bliżej do wyznaczonej daty ślubu, tym bardziej się od siebie oddalają. Ona tłumaczy to stresem związanym z przygotowaniami, on nie przyznaje otwarcie, że tak naprawdę to się boi i nie chce. Ale wszystko już załatwione, zaproszenia wysłane, rodzice i dziadkowie nie mogą się już doczekać. Więc oni wezmą ten ślub, zostaną mężem i żoną.
Każdy z nas, w miłości szuka dla siebie czegoś innego. Jedni pewności, inni możliwości troszczenia się o ukochaną osobę, jeszcze inni chcą być po prostu blisko i cieszyć się tą bliskością, wspólnymi chwilami, świadomością, że tak wiele ich łączy. Ale małżeństwo nie jest dla wszystkich.