Stoję nad patelnią. Zamaszyście zmywam strupy z obiadu, bo nikt nie pomyślał o opłukaniu mojego Tefala. Tyle razy, ile mówię. Ile proszę. Po pierwsze nie maltretuj pasty do zębów, po drugie zmień mości panie papier toaletowy, kiedy po ścisłym posiedzeniu w ręku zostaje ci już tylko świstek na wzór autobusowego biletu i na Boga – opłucz talerz.
Jakiś był zgrzyt, ewidentnie. Iskry skakały jak po nieoheblowanej desce. Nie bez przyczyny przecież stoję przy zlewie z nosem na kwintę mamrocząc najgorsze litanie. Nie bez przyczyny pogniewałam się na amen. Na zawsze. I bez wycieczki na kolanach do Częstochowy w intencji mojego lepszego samopoczucia odgniewać się nie mam zamiaru. Żeby mężczyzna wiedział, miejsce swoje znał. To jest poważne pogniewanie i nie na żarty powinno się je traktować. Nie na darmo nie odzywam się już od pół godziny, mimo tego, że kot właśnie zaplątał się w plastikowy, mysi ogon. Wyglądał przezabawnie, jak spadał z nim ze stołka, a ja ledwo co opanowałam śmiech. Nie wolno było się zaśmiać. Gniewam się na poważnie, jak zawsze. W pogniewaniu trzeba umieć wytrwać. Wiadomo.
W naszym codziennym rytuale idzie on znowu, na horyzoncie szura nogą powolnie, spod byka brew unosi, widać, że serce mu mięknie, trochę dupa. Azymut poprawnie ustawił na moje napuszone ego, na „idź sobie” odpowiednio długo odbija jak o ścianę stanowczym „przestań”. Od pierwszych kroków czuję wicher ekscytacji, zdobytą górę współzawodnictwa, zwycięstwo, że tak oto mężczyzno ty do mnie, nie ja do ciebie. W pianie jakby mocniej majtam trzepaczką do jajek, a chochlą od pomidorowej jak batutą zawijam. Głową aktorsko zarzucam na lewo, pancerz się łamie, ale mój to trochę ze stali, może być ciężko, to potrwa.
Przepraszaj mnie. Przepraszaj draniu póki się przepraszaniu oddaję, bo później pogniewać się mogę więcej. Pogniewam się mocniej. Zacietrzewię z większym zapałem. Właśnie za to, że się do przepraszania zabrać nie chciał. A trzeba! I kiedy już, pokruszony jak jajeczna skorupka, przekonany o winie swojej największej do mnie doczłapiesz, – Boże, przepraszam! – wykrzyczysz szczere. To ja za cholerę. Nic a nic. Nie będę pamiętać. Za co to ja się właściwie pogniewałam?
Jestem bohater dramatyczny. Przyznać mu się, że nie wiem? Nie ma mowy. Jeszcze sobie trochę pocmokam pod nosem z niezadowolenia. Już w sumie nie muszę, wiem, ale ciężko teraz, na szybko, wymiksować się z operacji „foch”. Tak się zakopałam, że aż sama uwierzyłam. Pomału czuję, że jestem zła do szpiku kości. Po cichu z lekka mi wstyd. Starannie wciągane nosem prawdy od mamy, o roli kobiety i mężczyzny, o otwieraniu drzwi, o noszeniu na rękach, o zdobywaniu, ustępowaniu i wiecznej potrzebie żeńskiej dominacji, tak strasznie zmutowały, że nie jestem w stanie odpuścić niespłukanej patelni. Zołza – to tylko moje drugie imię, czy całej damskiej populacji?
Idę do niego. Dzisiaj ja odpuszczę. Dzisiaj będę przepraszać. Czasem warto.
Stoję nad patelnią. Zamaszyście zmywam strupy z obiadu, bo nikt nie pomyślał o opłukaniu mojego Tefala. Tyle razy, ile mówię. Ile proszę. Po pierwsze nie maltretuj pasty do zębów, po drugie zmień mości panie papier toaletowy, kiedy po ścisłym posiedzeniu w ręku zostaje ci już tylko świstek na wzór autobusowego biletu i na Boga – opłucz talerz.
Jakiś był zgrzyt, ewidentnie. Iskry skakały jak po nieoheblowanej desce. Nie bez przyczyny przecież stoję przy zlewie z nosem na kwintę mamrocząc najgorsze litanie. Nie bez przyczyny pogniewałam się na amen. Na zawsze. I bez wycieczki na kolanach do Częstochowy w intencji mojego lepszego samopoczucia odgniewać się nie mam zamiaru. Żeby mężczyzna wiedział, miejsce swoje znał. To jest poważne pogniewanie i nie na żarty powinno się je traktować. Nie na darmo nie odzywam się już od pół godziny, mimo tego, że kot właśnie zaplątał się w plastikowy, mysi ogon. Wyglądał przezabawnie, jak spadał z nim ze stołka, a ja ledwo co opanowałam śmiech. Nie wolno było się zaśmiać. Gniewam się na poważnie, jak zawsze. W pogniewaniu trzeba umieć wytrwać. Wiadomo.
W naszym codziennym rytuale idzie on znowu, na horyzoncie szura nogą powolnie, spod byka brew unosi, widać, że serce mu mięknie, trochę dupa. Azymut poprawnie ustawił na moje napuszone ego, na „idź sobie” odpowiednio długo odbija jak o ścianę stanowczym „przestań”. Od pierwszych kroków czuję wicher ekscytacji, zdobytą górę współzawodnictwa, zwycięstwo, że tak oto mężczyzno ty do mnie, nie ja do ciebie. W pianie jakby mocniej majtam trzepaczką do jajek, a chochlą od pomidorowej jak batutą zawijam. Głową aktorsko zarzucam na lewo, pancerz się łamie, ale mój to trochę ze stali, może być ciężko, to potrwa.
Przepraszaj mnie. Przepraszaj draniu póki się przepraszaniu oddaję, bo później pogniewać się mogę więcej. Pogniewam się mocniej. Zacietrzewię z większym zapałem. Właśnie za to, że się do przepraszania zabrać nie chciał. A trzeba! I kiedy już, pokruszony jak jajeczna skorupka, przekonany o winie swojej największej do mnie doczłapiesz, – Boże, przepraszam! – wykrzyczysz szczere. To ja za cholerę. Nic a nic. Nie będę pamiętać. Za co to ja się właściwie pogniewałam?
Jestem bohater dramatyczny. Przyznać mu się, że nie wiem? Nie ma mowy. Jeszcze sobie trochę pocmokam pod nosem z niezadowolenia. Już w sumie nie muszę, wiem, ale ciężko teraz, na szybko, wymiksować się z operacji „foch”. Tak się zakopałam, że aż sama uwierzyłam. Pomału czuję, że jestem zła do szpiku kości. Po cichu z lekka mi wstyd. Starannie wciągane nosem prawdy od mamy, o roli kobiety i mężczyzny, o otwieraniu drzwi, o noszeniu na rękach, o zdobywaniu, ustępowaniu i wiecznej potrzebie żeńskiej dominacji, tak strasznie zmutowały, że nie jestem w stanie odpuścić niespłukanej patelni. Zołza – to tylko moje drugie imię, czy całej damskiej populacji?
Idę do niego. Dzisiaj ja odpuszczę. Dzisiaj będę przepraszać. Czasem warto.