Zabrzmi to jak wytarty frazes. Truizm pierwszej klasy. Naszym marzeniem zawsze było szczęście. Dobrobyt niekoniecznie materialny, ale także ten z wydźwiękiem duchowym, który automatycznie wyrastał w głowach młodych dziewczyn. Sprzedawany przez matki, ciotki i kolorowe seriale lat dziewięćdziesiątych, gnał nasze wyobrażenia w stronę spełnionej relacji i statecznego życia u boku kochającego mężczyzny. Każda z nas tam była. Każda. Oglądając kolejny odcinek „Kochanych kłopotów”, kręcąc włosy na palcu marzyłyśmy o hybrydzie kilku. Przystojny, czuły, spontaniczny. Potrafił dolać też łyżkę dziegciu do beczki miodu i zabrać na przeprosinową przejażdżkę motorem po wzgórzach Hollywood. Takie byłyśmy. Wiecznie marzące. Ślizgające się na opiniach starszych kobiet, doświadczeniach koleżanek i ich poglądach przez lata budowałyśmy sobie pomnik idealnego faceta. Czy którejkolwiek z nas przez myśl przeszło, że opasła lista marzeń i wymogów technicznych nie zawsze uzupełniana była o jeden, bardzo istotny punkt, który w czasach ” tu i teraz” nabiera najszlachetniejszych wartości i wychodzi na pierwsze miejsce rankingów wszelakich?
Dzieci
Dobry partner w naszej świadomości, to nadal uczciwy człowiek, czuły przyjaciel, pierwsza instancja wszystkich spraw, spokojna przystań na wzburzonym morzu i nie zapominając – nieziemski kochanek. Dobry seks to duży fragment udanego związku, wręcz ciężko mówić o zdrowej relacji bez jego braku. Jedna z wielu prawd, jaką przekazała moja mądra babcia. Ale obok czysto fizycznych zasług i oczywistych historii związanych z finalnym odbiorem dobrobytu, na ostateczny rachunek zaczęły wpływać również dzieci. Schodzimy więc z piedestału baśni i legend, zaczynamy kalkulować dorosłe życie przez pryzmat nowych wytycznych. Odkręcamy włosy z palca, strzelamy ostatniego balona z owocowej gumy i rozwijamy światopogląd. Dociera do nas już bardzo głośno – szanuję go również za to, że tak bezgranicznie kochają go nasze dzieci. Proste, ale dodaje kilkanaście punktów w grze. Gdy pytam sama siebie, za co darzę męża uczuciem, to oprócz cech oczywistych jak ta, że jest najpiękniejszy na świecie i nie da mi zrobić krzywdy, sercem moim szarpie najmocniej właśnie wtedy, kiedy dla córki wycina watę na kształt brody Mikołaja i zadaje sobie tyle trudu, żeby odegrać całą gwiazdkową szopkę. Dochodzę do punktu na naszej drodze, w którym wyławiam wręcz z codziennych wydarzeń te z pozoru bardzo przyziemne, utrwalam je w głowie i namaszczam tak długo, aż dostają dziwny wręcz status świętości.
Prawdopodobnie z rozmiarem doświadczenia i zdobywanej w życiu mądrości zauważamy, że nasze osobiste szczęście to nie tylko własne, ciasne podwórko, ale również szczęście osób, które odgrywają w życiu nadrzędną rolę. Stąd ciągłe pogłębiane uczucia do partnera, które ewoluuje z każdym pozornie najgłupszym nawet pomysłem – kiedy przebiera się za gąsienicę i pokazuje trzylatce jak jeść liście, kiedy celowo przedziurawia węża w ogrodzie w celu stworzenia dla niej fontanny, kiedy składa piaskownicę z marketu o 21:20, bo obiecał małej głowie babkę jeszcze dziś, jeszcze teraz. I stoimy w tej nieobciętej trawie po kolana, w domu piętrzy się pranie, obowiązki, a my oparte o rozerwane pudło desek z rozrzewnieniem przytakujemy pomysłowi majsterkowania po zmierzchu. Wszak doskonale wiemy dla kogo to wszystko.
Inna sprawa – ilość oddanych emocji, kotłujących się w nieletnim ciele, które oddawane są z mocą atomowego wybuchu, ilekroć ojciec staje w drzwiach po pracy, przerasta nasze najśmielsze oczekiwania. Tam nie ma kłamstwa, jest niedająca się zdefiniować euforia – wygrałam ze snem, zobaczyłam go jeszcze dziś. Dzieci są jak niczym niewzburzone źródło wody, a przez ich taflę dostrzec można najmniejszy kamień na dnie i piach. Ilość włożonych starań współmiernie oddają w okazywaniu poziomu radości. Kiedy wasi partnerzy są dla nich epicentrum uciech, spokoju, bezpieczeństwa, mądrości, poświęcanej uwagi i z definicji plotą wspomnienia o bardzo udanym dzieciństwie, powinnyście przybić im piątkę i wyraźnie do ucha pochwalić. Że są. Że dają spokój. Że są wasi.