Kiedy dobrze sytuowana mieszkanka Brooklynu musi odpokutować za swoją burzliwą przeszłość i spłacić swój dług wobec społeczeństwa zamieniając wygodne życie miłośniczki mody w Nowym Jorku na niezbyt modny pomarańczowy kombinezon i pryczę w więzieniu, zaczynają się dziać do bólu prawdziwe rzeczy. „Orange Is The New Black” to serial oparty na prawdziwej historii Piper Kerman, która wspomnienia z piętnastomiesięcznego pobytu w kobiecym więzieniu o niskim rygorze. Ale skoro to serial o więzieniu, dlaczego kochają go ludzie na całym świecie?
Nie tylko Piper
Orange Is the New Black to serial który tylko w teorii ma główną bohaterkę. Od Piper Chapman (w tej roli Taylor Schilling), wcześniej wspomnianej mieszkanki Brooklynu, zaczyna się cała historia i to przez jej pryzmat poznajemy ogromny przekrój bohaterek. Każdy odcinek serialu to opowieść o zupełnie innej kobiecie. Mamy Red (Kate Mulgrew) rosyjską kucharkę, od której tylko pozornie wieje chłodem, a tak naprawdę jest pełną miłości i troski osobą; Sofię Burset (Laverne Cox) transseksualistkę która jest bardziej kobieca niż połowa więźniarek w Litchfield czy nawet siostrę zakonną pełną wiary w Boga, ale chyba trochę bardziej w ludzi. To tylko trzy z dziesięciu charakterów głównych, 25 więźniarek i około 15 postaci dodatkowych. Każda z nas znajdzie mniej lub więcej siebie w któreś z postaci.
Babskie kino
Ciągle mówi się o równouprawnieniu i potrzebie prawdziwie babskiego kina, które nie byłoby naiwne. Taki jest właśnie serial reżyserowany przez Jenji Kohan. Nie jest banalny, ale za to bardzo odważny. W pierwszym odcinku serialu jest scena, która ostrzega widzów przed tym, co czeka ich dalej; podczas ostatniej nocy, którą Piper spędza w domu ze swoim narzeczonym, chwilę przed seksem udaje się toalety. Nie zamyka nawet drzwi, tylko swobodnie załatwia swoje potrzeby przed swoim partnerem, rozmawiając z nim. To dopiero początek, bo autorki tego hitu Netflixu zapewniają nam sceny seksu, gwałtu, śmierci i chorowania, głębokich depresji i prawdziwych dramatów.
Bez patosu
W jednym serialu zderzamy się z tematem homoseksualizmu, transseksualizmu, wiary, trudnych relacji na linii matka-córka, ale także rasizmu czy trudnego dzieciństwa, które ma ogromny wpływ na dorosłe życie. Dzięki temu, że serial jest oparty na autobiografii, nie doszukamy się tutaj przerysowania postaci czy zbędnego patosu otaczającego pewne sfery naszego życia. Prostym przykładem jest moment, kiedy to umiera jedna z bohaterek chorująca na raka. Wszystkim jest smutno przez jakieś pięć minut odcinka, ale potem tak jak w normalnym życiu – show must go on. Przy tym motywie nie mogło zabraknąć wojny o swoisty spadek, która rozpoczęła się zaraz po informacji o śmierci – kto bierze prycze? Kto ciuchy? A kto książki i większy majątek? Może to przykre, ale z drugiej strony, jakże bardzo prawdziwe, czyż nie?
All you need is love!
Skoro to babskie kino, które porusza każdą sferę życia prawdziwej kobiety, nie mogło tu zabraknąć wątków miłosnych. Nie ma tutaj bajkowej miłości, ani księcia, który z helikoptera nad Litchfield spuszcza swej ukochanej drabinę i ratuje ją z objęć tego strasznego, więziennego świata. Jest za to miłość, przez którą ląduje się w więzieniu albo ta zupełnie zakazana, jak osadzonej i strażnika, który ostatecznie panikuje i już więcej nie pojawia się na terenie więzienia. Pomimo tego, przekaz jest prosty – każdy z nas potrzebuje bliskości, nieważne czy na dłużej czy tylko na chwilę. Dlatego też bohaterki decydują się na przelotne romanse z innymi osadzonymi, a czasem i ze strażnikami. Nawet jeżeli kilka z nich decyduje się na przymusowy związek na odległość, pisze listy i uprawia sex przez telefon przy kilkudziesięciu innych kobietach, w końcu pojawia się zwątpienie i niepewność, czy za murami więzienia na pewno ktoś czeka.
Bezbłędne poczucie humoru
W całej więziennej otoczce, która mogłaby okazać się przytłaczająca dla widza, znajduje się miejsce na moment rozbawienia, który często prowadzi do wzruszenia. Może się wydawać, że ciężko wprowadzić element humoru w taką poważną przestrzeń. Reżyserka jest dla nas jak dobra nauczycielka i dobrze wie, kiedy może sobie pozwolić na poważne rozmowy a kiedy na żarty, nawet te bardzo ironiczne, a czasem i z pogranicza czarnego humoru. I tak oto mamy bezbłędną rozmowę osadzonej z siostrą, która dowiaduje się o ślubie swojego ukochanego (za którego prześladowanie została skazana na pozbawienie wolności). „Nie wybierasz Jessici Simpson, kiedy możesz mieć Rihanne!” – wykrzykuje zalewając się łzami. To tylko jedna z licznych tego typu sytuacji. Dzięki temu serial nie przytłacza, a wręcz zachęca do optymistycznego radzenia sobie z codziennością.
Niezakłamana kobiecość
Dzisiejsze społeczeństwo pełne jest obrazów kobiet idealnych. Tych w rozmiarze 36, pełnym makijażu nawet podczas wyjścia do sklepu, ale przede wszystkim wykształconych i koniecznie z dwójką pięknych dzieci! Orange Is The New Black uwalnia nas od wszelkich stereotypów. Nagle okazuje się, że kobieta nie musi być jakaś by być ciekawą. Może być brzydka, mądra, niebezpieczna, dowcipna, głupia, nudna, uległa, twarda, silna, pyskata, religijna, piękna, nawiedzona czy zwariowana. Najważniejsze, żeby była sobą. To chyba najlepsze przesłanie, jakie niesie ten serial – nieważne, kim jesteś poza więzieniem, ważne, kim jesteś tak naprawdę, bez otoczki związanej z drzewem genealogicznym, wykształceniem czy nawet pieniędzmi. Jeżeli nie jesteś sobą, możesz wpaść w niezłe tarapaty.