Mimo, że miałam wszystkie klasyczne symptomy i cechy psychologiczne kogoś, kto był maltretowany, zajęło mi dużo czasu, aby zrozumieć i poskładać w całość to, co mi się przydarzyło. Przez wiele lat myślałam, że wcale nie jest „tak źle”. W końcu nie było na to żadnych fizycznych dowodów, a przynajmniej nie takich, jak siniak czy złamana ręka. Nie miałam też za sobą żadnej dramatycznej historii, takiej, która mogłaby być materiałem na film lub książkę. Ludzie, którzy mi „to” zrobili też nie byli typowymi „oprawcami”, takimi, o jakich czyta się w gazetach lub słyszy w telewizji. Gdybyś ich spotkał, pomyślałbyś, że byli normalnymi ludźmi.
Przemoc, której doświadczyłam, nie była niczym spektakularnym. Wyobraź sobie wiele lat subtelnych kłamstw, manipulacji i zabijania twojego poczucia wartości. Wyobraź sobie lata emocjonalnego zaniedbania. I to, jak ktoś po cichu, ale konsekwentnie przekracza twoje granice wytrzymałości i niszczy twoją osobowość. Ktoś, kto patrzy z zewnątrz, tego nie zauważy. Gdybyś spróbował opisać to innym, popatrzyli by na ciebie z powątpiewaniem, mówiąc, że dramatyzujesz, wymyślasz. I w końcu sam zacząłbyś wątpić w siebie, w te doświadczenia.
Pamiętam, jak wracałam do domu ze szkoły. Dość szybko pozwalano mi wracać samej. Inne dzieci były odprowadzane przez rodziców, a ja z kluczem na szyi biegłam bojąc się, że za krzakiem pod klatką czai się duch bez głowy. Potem ten duch zmienił się w postać niebezpiecznego mordercy, o którym nasze sąsiadki mówiły pod blokiem. Kiedy z płaczem opowiadałam o tym mamie, śmiała się ze mnie. „Wymyślasz bzdury” – słyszałam. I czułam jak odsuwa mnie od siebie. Mnie – biedne, małe przestraszone dziecko. Od tej pory tłumiłam lęk. Każdy rodzaj lęku.
Od urodzenia wpajano mi, że jestem odpowiedzialna za to, czego doświadczam. Przez większą część mojego życia uważałam, że coś jest ze mną nie tak, skoro powoduje tak skrajne reakcje u najbliższych mi osób. A jednak w ich towarzystwie, czułam się niespokojna i fizycznie wręcz chora. Kiedy to okazywałam, nazywano mnie „zbyt wrażliwą”, kiedy wyrażałam uczucia jakiegokolwiek rodzaju kazano mi je natychmiast tłumić. Dziś okazuje się, że całe moje dzieciństwo było takie poranione. Że doświadczyłam molestowania seksualnego, choć wtedy nie miałam takiej świadomości.
Taty właściwie nie było. Ale kiedy był, kiedy sobie przypominał, zazwyczaj przeglądał jedynie moje zeszyty i robił te swoje uwagi. One bolały najbardziej. Krzywe literki, złe rozwiązania zadań z matematyki… Mówił o nich w taki sposób, że czułam, że właściwie mówi o mnie. „Śmierdzące, brudne, beznadziejne, głupie”… – to nie były moje zeszyty, to byłam ja.
Kiedy zaczęłam dorastać, zainteresował się mną w inny sposób. Przychodził wieczorem, kiedy mama brała prysznic. Kazał mi stawać przed sobą i podnosić koszulkę. Patrzył na mnie długo, jakby oceniał. Mówił, że musi sprawdzić, czy nie przyniosę mu wstydu. To trwało trzy lata, potem się skończyło. I już właściwie nie zwracał na mnie uwagi. Nie wiedziałam wtedy, co było gorsze: jego obecność, czy jego brak obecności.
Mam głębokie poczucie, że przypadku przemocy psychicznej i zaniedbania emocjonalnego, osobom, które tego doświadczyły odmawia się prawa do przeżywania cierpienia. Odmawia się im tych doświadczeń, przez co bardzo trudno im zdefiniować, co jest prawdziwym problemem w ich życiu.
Odmawia się im możliwości opowiedzenia swojej historii. Odmawia się im pomocy ludzi, którzy im wierzą. Odmawia się im systemu sprawiedliwości, który mógłby im pomóc. Często przekonanie, że ktoś im tę krzywdę wyrządził zostaje z nich siłą wyparte. W końcu sami zaczynają temu zaprzeczać. Skutki są katastrofalne, bo winy szukasz wtedy w sobie. Cierpisz może nawet bardziej niż osoby, które doświadczyły traumy jawnie. Masz blizny, których nie widać, więc jak o nich mówić?