Odkąd pamiętam, zawsze wydawało mi się, że „wszystko się ułoży”, zawsze żyłam z dnia na dzień, myśląc: „jakoś to będzie”. Najpierw w szkole, potem na studiach, wreszcie w życiu. Naiwność? Nie wiem, nie sądzę. Ja po prostu nie miałam zmartwień, trudnych momentów. Wszystko podawano mi na tacy. Gotowe rozwiązania na każdy problem dostarczano mi razem z przeświadczeniem, że nie ma czegoś takiego jak „konsekwencje”, bo wszystko da się załatwić. A raczej, że wszystko załatwią pieniądze. Tak mnie wychowano, trochę na „księżniczkę”, choć to pewnie eufemizm.
W dzieciństwie miałam to, co chciałam, nie wysilając się zbytnio i nie dając z siebie za wiele innym. Nie musiałam. Miałam rodziców, którzy dbali o mnie tak, jak umieli. Byli może niespecjalnie ciepli, niespecjalnie uważni, ale na swój sposób troszczyli się o mnie. Dobra szkoła, najlepsi korepetytorzy, dodatkowe zajęcia – takie, jakie akurat mnie zainteresowały. Wyjazdy w miejsca, o których inni mogli tylko marzyć, oglądając kolorowe pocztówki. Za to jestem rodzicom wdzięczna, dzięki temu nauczyłam się dość szybko języków. W wieku dziesięciu lat miałam już odłożoną przez nich sporą sumę pieniędzy „na przyszłość”, a jako nastolatka nosiłam tylko oryginalne, markowe ciuchy, których zazdrościły mi koleżanki. Mama uważała, że właśnie o tym marzą nastolatki. A może to było jej, niespełnione wcześniej marzenie?
W klasie maturalnej do szkoły przyjeżdżałam samochodem, który tata kupił mi na urodziny. I nadal żyłam w przekonaniu, że OK, może nie wszyscy w tym wieku mają własne auto, ale generalnie niewiele się od siebie różnimy. Długo nie rozumiałam tak właściwie, dlaczego szepce się o mnie za plecami „dziecko z bogatego domu”. Choć przecież od zawsze przyjaźń kupowałam. Zawsze miałam najlepszy rower, najnowszą grę, najszybszy komputer. Dzieliłam się tym chętnie, bo wiedziałam, że za chwilę dostanę coś nowego. I dzieliłam się też dlatego, żeby być bliżej innych. Miałam coś fajnego, drogiego, byłam interesująca. Takie są dzieci.
Miłość też była dla mnie czymś, co można mieć „za coś”. Odkąd skończyłam 16 lat, zawsze byłam zakochana. Niekoniecznie na długo, ale za każdym razem bardzo intensywnie. Kiedy kochałam, dawałam prezenty, takie, na które ON nie mógłby sobie pozwolić. Dzisiaj myślę, że żaden z moich związków nie był związkiem szczerym, z żadnej ze stron. To był układ handlowy, trochę jak między mną a moimi rodzicami. „Dam ci coś, spełnię twoje marzenie, ale masz być ze mną”. Swojemu pierwszemu chłopakowi podarowałam gitarę elektryczną. Myślałam wtedy, że tak trzeba, że na tym to polega. Ja mu coś daję, a on jest ze mną. Po prostu. Odszedł, złamał mi serce. Nie powiedział dlaczego. Ja wiem. Byłam zaborcza, już wtedy.
Skończyłam studia, poszłam do pracy i… zostałam sama. Pewnego deszczowego, paskudnego dnia, tata, wracając z mamą z firmy spowodował wypadek. Zginęli oboje. Z dnia na dzień straciłam rodziców i dostęp do ich portfela, bo jak się okazało, tata zostawił cały swój majątek swojemu synowi z pierwszego związku. Może i mogłabym coś dla siebie ugrać, ale jak? Nie wiedziałam, nie umiałam. Nie walczyłam.