Go to content

Czasami rozwód, to jedyny sposób, by uratować to, co dobrego jeszcze zostało…

Fot. iStock / kieferpix

„Świadoma praw i obowiązków, wynikających z założenia rodziny…”

Marianna i Rafał są małżeństwem z 10-letnim stażem i już blisko 15 lat po rozwodzie. Patrząc na nich i słuchając, aż ciężko uwierzyć, że nie są  ze sobą, że od dawna tworzą nowe i szczęśliwe związki. Mają dwoje dzieci już zupełnie samodzielne i pełnoletnie, osobne rodziny i życia. Ale przez bardzo długi czas byli rodzicami i małżeństwem. Jak najbardziej zgodnym, a do pewnego momentu nawet ze sobą szczęśliwym.

Marianna

– Poznaliśmy się na studiach, ale długo mijaliśmy. Rafał był taki stonowany, poukładany i z tą przylizaną grzywką na bok. Ja punkiem, kolorowe sukienki i ciężkie buty, czyli dwa różne światy. I chyba to prawda, że przeciwieństwa się przyciągają, bo my do siebie lgnęliśmy coraz bardziej. Zaczęło się od manifestacji. W naszym mieście chcieli zamknąć jedyne schronisko dla zwierząt i to wtedy odkryłam w nim coś niezwykłego. Stał za mną zupełnie inny człowiek, krzyczał i domagał się praw zwierząt, był wrażliwy. A gdy się wtedy rozpadało, dał mi swoją kurtkę.

Przedziwną byliśmy parą, ja jak ten paw, on niczym lekko wystraszony kujon. Ale ta jego cisza i spokój dawały mi poczucie bezpieczeństwa, czułam się kochana, wiedziałam, że ktoś się mną opiekuje. Kochałam go bardzo mimo różnic i odmiennych poglądów. Po prostu, bo był mądrym i dobrym facetem, a takiej wariatce jak ja przydał się ktoś do wyciszenia.

O ślubie zaczęliśmy rozmawiać (jeśli mam być szczera to Rafał bardziej naciskał) jakieś trzy lata później. W sumie, nie mogę powiedzieć, że tego nie chciałam, nie przeszkadzało mi, że pójdziemy do urzędu i zmienię nazwisko. Było nam ze sobą dobrze, obrączka niczego nie mogła zmienić.

„Uroczyście oświadczam, że wstępuję w związek małżeński…”

Rafał

– Jak ją pierwszy raz zobaczyłem, to się wystraszyłem i jakoś mnie tak odepchnęło. Marysia była jakby nie z tego świata, a już na pewno nie z mojego, bo faktycznie miałem zgoła inny charakter. Ale na manifestacji dostrzegłem w niej zupełnie inną osobę. Delikatną dziewczynę, która płakała, gdy do klatek siłą wsadzano psy, żeby je przewieźć. I poszliśmy później razem na kawę, a potem kolejną.

Nie mogłem się z nią nagadać i nagle okazało się, że wcale nas tak wiele nie dzieli. A wręcz przeciwnie. Nigdy nie byłem tak zakochany i szczęśliwy, zmieniło mnie to i otworzyło. Byliśmy nierozłączni, choć nadal tak skrajnie różni, ale przez to, że nie wywieraliśmy na sobie nacisków. Marianna lubiła koncerty, więc częściej chodziła na nie z przyjaciółmi niż ze mną, ja natomiast, z kumplami, na bilard czy wieczór jazzowy. A potem, wracaliśmy do wspólnie wynajmowanego mieszkania i do siebie.

Było nam cudownie, na uczelni szło po naszej myśli, nasi rodzice się uwielbiali, a my snuliśmy wspólne plany.

Chciałem ślubu, takiego okazania, że traktuję nas poważnie i na zawsze. Było pięknie, choć skromnie i kameralnie, bo mniej więcej 40 osób, najbliższych nam ludzi. Pół roku później Marysia wróciła do domu, z jedną z najlepszych w moim życiu wiadomości. Miałem być ojcem, czego jeszcze w  życiu można pragnąć bardziej zasypiając u boku ukochanej kobiety?

To był ciężki, ale też dobry okres, bardzo nas scementował i jeszcze bardziej udowodnił, że to właściwą kobietę poprosiłem o rękę.

Psuć zaczęło się nagle – wtedy, tak to widziałem, bo dziś inaczej na to patrzę. Myśmy od pewnego momentu naszego syna traktowali trochę, jak kartę przetargową, z tym najgłupszym argumentem, że to dla dobra dziecka.

„I przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne…”

Marianna

– Tak, byliśmy zgodnym związkiem. Bez większych, a w zasadzie żadnych uniesień, ale też bez awantur i znikania na długie dni. Nie wiem, kiedy przestaliśmy się kochać, a  zaczęliśmy lubić, jak dobrzy kumple, którzy przy okazji mają dzieci i mieszkają pod wspólnym dachem.

Było poprawnie, pracowaliśmy, wychowywaliśmy synka, a potem też córkę, jeździliśmy na wakacje i kłóciliśmy się czasem. Wszystko w granicach zdrowego rozsądku i ułożenia, które wypadało nam rodzicom i odpowiedzialnym ludziom.

Z cichym jękiem w sypialni, żeby nikt nie usłyszał. Niby dobrze, a coraz gorzej.

Miałam wrażenie, że jestem w klatce. Takiej idealnej, gdzie codziennie ktoś dba o to, żebym nie była głodna, żebym miała ciepło i żeby mi się krzywda nie działa. Ale do której drzwi zgubiłam klucze.

Nie kłóciliśmy się, było gorzej, bo przestawaliśmy ze sobą rozmawiać. Co może dzielić bardziej niż mur milczenia?

Oddalaliśmy się od siebie, stawaliśmy obcy, bo jednak każde z nas miało inną wizję życia. Ja nadal chciałam być tą spontaniczną dziewczyną, która we mnie była, ale Rafał, tego nie rozumiał i nie chciał się zgodzić. Uważał, że już nie powinnam ubierać się wyraziście, głosić niektórych poglądów, śmiać i tańczyć. Czułam, że już dłużej nie wytrzymam, że dzieci rosną, a my, jesteśmy fikcją na papierku z urzędu stanu cywilnego. I że to ostatni dzwonek, żeby coś z tym zrobić.

Próby wszelkiego dogadania się i kompromisów nie przynosiły żadnych efektów i wtedy, zdobyłam się na tę najtrudniejszą w życiu rozmowę.

„Wyrokiem Sądu Okręgowego, rozwiązuje małżeństwo stron…”

Rafał

– Gdy Marysia przyszła i powiedziała mi, że chyba chce rozwodu, to odetchnąłem. Darzyłem ją jeszcze głębokim uczuciem i zawsze będę, bo to matka moich dzieci, ale to trochę za mało, żeby się ze sobą zestarzeć. Od dawna już nie było tak, jak powinno.

Ja chciałem spokoju i statecznego życia, a ona była niespokojnym duchem, pełnym energii i słońca. Był okres, że nawet się z kimś spotykałem za jej plecami i przyznałem się choć do niczego, poważnego nie doszło. Chodziło mi o danie sygnału, że coś musimy poradzić na to nasze małżeństwo, bo wspólne dotąd drogi rozchodzą się nam coraz bardziej.

A dzieci rosną, pewnie już dostrzegają, zaczynają rozumieć i cierpieć przez to, że nie potrafimy się dogadać. Że nie umiemy podjąć konkretnych decyzji.

Bardzo kochałem dzieciaki. Nie chciałem ich krzywdzić i wiedziałem, że moja żona jest rozsądną kobietą i wie, że na siłę jeszcze nic się nie udało i nie było trwałe.

Długo rozmawialiśmy i to nie jeden raz. Dokładnie wszystko przedyskutowaliśmy, z dziećmi też usiedliśmy razem, żeby im powiedzieć i wytłumaczyć.

Córka była trochę wystraszona, ale szybko ją uspokoiłem, że niewiele się zmieni, oprócz tego, że się wyprowadzę. I z tego byłem najbardziej dumny, że nam się udało. Rozwieść jak ludzie, którzy spędzili ze sobą kawał dobrego życia i nadal potrafią się wspierać i razem wychowywać swoje dzieci.

Marianna

– Gdy sąd ogłaszał wyrok i mówił o uzasadnieniach dotyczących rozpadu naszego związku, prawie nie słuchałam. Uśmiechałam lekko do mojego już nie-męża i cieszyłam, że to właśnie jemu kiedyś powiedziałam „tak”.

Wyszliśmy razem z budynku i poszliśmy na wino. Zawsze mi potem bardzo pomagał i był, kiedy tego potrzebowałam. Z dziećmi miał kapitalny kontakt, mimo tego, że po latach, stworzyliśmy nowe, osobne rodziny. Znamy się wszyscy i świetnie dogadujemy. Gdybyśmy wtedy nie podjęli tej niełatwej przecież decyzji, może dziś, nie mówilibyśmy sobie nawet „dzień dobry”, a nasze dzieci wiele by straciły. Rozwód to nie zawsze jest ostateczność. To często nadzieja na uratowanie tego, co jeszcze zostało. A my mieliśmy przecież, tak wiele.

Kuba, syn Marianny i Rafała

– Jestem losowi wdzięczny za moich rodziców, za to, że byli i są tak mądrymi ludźmi. Zaoszczędzili nam najgorszego, co może spotkać dzieci, bo ich rozwód tak naprawdę uratował nasz dom.

Nadal mieliśmy oboje kochających nas rodziców i nie musieliśmy patrzeć, jak ojciec nie wraca na kolejną noc, jak się awanturuje, a matka płacze. Czasem lepiej się rozejść i zostać przyjaciółmi, jak mama i tata. Dziękuję im za to, że nauczyli nas, że miłość to też czasem wybranie innej drogi. Nawet, jeśli oznacza, że trzeba się pożegnać.