Go to content

„Nie umiem żyć na niby, wiedząc, że mój mąż mnie nienawidzi”

fot. bymuratdeniz/iStock

Moje małżeństwo rozpada od momentu, którego nawet nie jestem sobie w stanie przypomnieć. Jestem Ola, mam 25 lat. Z moim mężem poznaliśmy się cztery lata temu, na imprezie. Nigdy nie ukrywałam, że zwracałam na niego uwagę na długo przed tym , zanim on mnie w ogóle zauważył. Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko.

Właściwie nie wiem, dlaczego go wybrałam. Tak naprawdę zawsze gustowałam w innych mężczyznach, pod każdym względem. Ale kiedy spędzaliśmy razem czas, podczas rozmowy nasze zdania tak jakby wzajemnie się uzupełniały. On mówił zawsze to, o czym ja pomyślałam sekundę wcześniej. Tak samo odwrotnie. Było między nami bardzo dużo różnic, ale też bardzo dużo podobieństw. Coś bardzo mnie do niego ciągnęło. Naprawdę się w nim zakochałam. Drugi raz w życiu.

Dałam się ponieść instynktowi, mając jeszcze całkiem świeżą ranę na złamanym sercu. Wszystko było cudowne: plany o wspólnym domu, o rodzinie, o wakacjach, o zestarzeniu się na jednej kanapie. Ale był jeden szkopuł – chorobliwa zazdrość. Jestem raczej typem ekstrawertyka, zawsze byłam otwarta, śmiała, uwielbiałam imprezować z przyjaciółkami. Ale od momentu kiedy zaczęliśmy być razem nie interesował mnie żaden inny mężczyzna.

Niby ustaliliśmy, że nie będziemy się trzymać w klatce, ale gdy dojechałam na imprezę ze znajomymi, dostawałam SMS od niego, że jeśli tam wejdę, to z nami koniec. Nie rozumiałam, dlaczego mi to robi. Nie chce poszaleć ze mną, i ja sama też nie mogę wyjść z domu. Jakby w ogóle mi nie ufał (cały czas twierdził, że nie ufa facetom, którzy będą na jednej imprezie ze mną).

Oczywiście on prawie codziennie wychodził na piwo z kolegami i wracał późno w nocy. Przestałam spotykać się ze znajomymi, kontaktowałam się z tylko jedna przyjaciółką, rzadko. 8 miesięcy później, w wigilię dostałam pierścionek zaręczynowy – spełnienie moich marzeń. Nie wierzyłam w to, co się dzieje, bałam się, że się z tego obudzę.

Zaczęliśmy planować ślub. Miesiąc później okazało się, że jestem w ciąży. Byłam na 3. roku studiów licencjackich. Zamieszkałam u niego w jego rodzinnym domu. Strasznie się bałam, ale koniec końców zaczęłam się cieszyć, że będziemy mieć dziecko. Całą ciążę dostawałam taką dawkę stresu, jakiej żadna ciężarna nie powinna czuć: codziennie wyjścia na piwo i powroty do domu na gazie. Awantury, że mam pretensje o nic. Że on ciężko pracuje i należy mu się reset.

Po porodzie to samo, ja w domu z dzieckiem, on wieczorem z kumplami. W końcu zainterweniowali moi rodzice, ponieważ nie dawałam sobie już rady psychicznie. Obiecał że nie będzie uciekał z domu, nie będzie mnie stresował, będzie się starał. To trwało tydzień. I znowu recydywa.

Obecnie mamy dwoje dzieci, ja zaraz wracam do pracy. Po każdym lepszym okresie przychodzi gorszy, dłuższy od poprzedniego, z gorszymi skutkami. Jest agresywny, wyrzuca mi, że przyczepiłam się się niego i musiał się ze mną ożenić. Że jestem złą matką. Że za krótko karmiłam. Że nie pomagam mu w pracy. Że za często odwiedzam moich rodziców… To bardzo poniżające. Nigdy mnie nie uderzył, ale podnosi na mnie rękę nie raz, żeby mnie przestraszyć, popycha mnie, poniża, wyzywa. Robi to przy dzieciach. Boję się, że ich przyszłość na tym ucierpi.

Coraz częściej myślę o tym, żeby odejść. Wstydzę się tego, bo wiem, co zrobiłabym swoim dzieciom. Wstydzę się swojej słabości. Boję się, że to wszystko się dzieje przeze mnie, że nie umiem rozmawiać o uczuciach. Wiem, że nie zostawiłabym moich dzieci, że nie odebrałabym sobie życia. Bardzo je kocham. Ale jest mi tak trudno, naprawdę już przestaję widzieć dla siebie drogę. Jeśli od niego odejdę, skrzywdzę dzieci, bo mimo wszystko bardzo go kochają i potrzebują. A jeśli zostanę to czuję, że wpadnę w dół, z którego już nigdy się nie wyczołgam.

Nie wiem dlaczego, ale ciągle bardzo go kocham. Mimo tych wszystkich złych rzeczy, złych słów. Ale czuję, że on już nawet nie może na mnie patrzeć. Że chciałby żebym umarła. Wiele razy pokazuję mu, że potrzebuję tak niewiele – żeby mnie przytulił i pozwolił mi się wypłakać. Ale dla niego to jest oznaką słabości. On nie chciał takiej żony, którą trzeba niańczyć, bo nie radzi sobie z psychika. Nie widzę już drogi. Nie wiem, jak odzyskać, to co straciliśmy. Bardzo chce pełnej rodziny dla moich dziewczynek. Naprawdę nie chce się rozstawać, chociaż dla niego jest to obojętne. Wiele razy kazał mi się wynosić.

Nie wiem, co jest ze mną nie tak. Ale wiem na pewno, że nie poradzę sobie z tym, nie potrafię się podnieść. Nie umiem udawać obojętnej. Nie umiem żyć na niby, wiedząc, że mój mąż mnie nienawidzi. Staram się o niego dbać, być typową panią domu, dla niego i dzieci. Chciałabym, żeby ktoś też tak o mnie dbał. Żebym była dla niego ważna, żeby mnie szanował. Żeby mnie kochał, tak jak ja go kocham.