Go to content

„Nie podoba ci się, to się rozwiedź…”. To takie proste, naprawdę?

„Nie podoba ci się, to się rozwiedź...”. To takie proste, naprawdę?
Fot. i Stock / Todor Tsvetkov

„To się rozwiedź” – rzucił mi w twarz. Stoję z rękami w brudnych naczyniach, wściekle szorując przypaloną patelnię i wyrzucając mu przy tym, że znowu o czymś zapomniał, o coś nie zadbał. Nawet na niego nie patrzę. Wiem, że i tak zerka w telefon albo przerzuca gazetę, którą kupiłam rano i jeszcze nie zdążyłam zajrzeć. Nienawidzę, jak ktoś czyta gazetę przede mną. „Jak tak ci źle, to się rozwiedź” powtarza, gdy proszę, żeby powtórzył.

Nie przesłyszałam się.

A ja pamiętam, jak złapałeś mnie pierwszy raz za rękę. Pomyślałam wtedy, że będziesz ojcem moich dzieci. Była we mnie taka pewność. Zawsze się z tego śmiałam, bo to takie irracjonalne, ale tak wtedy czułam i nie pomyliłam się.

Pamiętam nasze pierwsze wspólne wakacje. Domek nad jeziorem. Nawet wychodzić z niego nie chcieliśmy. W nocy nago pływaliśmy, kochaliśmy się wszędzie. W wodzie, na brzegu, w lesie. Nie mogliśmy się sobą nasycić. Jakbyśmy wierzyli, że można tak na zapas. A nam ciągle nas było mało. Wypełniałeś mnie bez reszty. To tak, jakby ktoś wlał w ciebie szczęście i miłość rozlewając je w tobie po czubki palców. Wiedziałam, że nie ma mnie bez ciebie. I odwrotnie.

Pamiętam zapach twojego ciała. Tego, które pachniało słońcem. Sprężystego, spragnionego, które było całe dla mnie i ze mną się stapiało. Twoje plecy pochylone nade mną. Tuliłeś mnie wieczorami. Głaskałeś po włosach patrząc w oczy. „Kocham cię” – powtarzałeś, a ja płakałam ze szczęścia. Takie szczeniackie i tkliwe.

I stoję teraz w tej kuchni. Z rękami pełnymi piany od płynu do mycia naczyń. Patrzę na ciebie i na siebie

Pamiętam, jak poprosiłeś mnie o rękę. Nigdy ci tego nie powiedziałam, ale czułam, że szykujesz coś wyjątkowego, że to wyjście na kolację świętując twoją nową pracę było tylko pretekstem. Wiem, rzewna komedia romantyczna z pierścionkiem w tle, ale która z kobiet nie chciałaby tego przeżyć. Ja chciałam. I przeżyłam. Na rękach wnosiłeś mnie do domu po ślubie. Wtedy byliśmy zaaferowani naszą pracą, każdy swoją.

Ale pamiętam te długie wieczory, kiedy siadaliśmy i rozmawialiśmy. Gdy jeszcze mówiłeś: „Dobra, daj te stopy, rozmasuję ci”, a później, choć zmęczeni, oboje nadal mieliśmy ochotę na seks bez pośpiechu, dojrzewający razem z nami.

Nie podnosisz głowy. Mówisz: „rozwiedź się” i nawet na mnie nie patrzysz. Nie jestem w stanie wydobyć z siebie głosu

Pamiętam test ciążowy. To była niedziela. I moją radość i twoje szaleństwo. Poleciałeś do sklepu i wróciłeś z moimi ukochanymi lodami. Cały dzień spędziliśmy w łóżku snując wizje, jak to będzie. Cały czas niedowierzając mówiłeś: „Ale to naprawdę”. Kiedy tylko mogłeś byłeś ze mną u lekarza. Wybierałeś imię dla naszej córki. To wtedy bałam się: „Dziecko podobno wszystko zmienia…”, a ty mówiłeś, żebym się nie martwiła, że z nami będzie inaczej.

Odcinałeś pępowinę. Płakałeś ze wzruszenia mówiąc, że właśnie zostałeś ojcem. To był najszczęśliwszy dzień w naszym życiu.

Marty nie ma w domu, zawiozłam ją na tańce. Nadal masz hopla na jej punkcie. Wiesz, czasami bywam zazdrosna o uwagę, którą jej poświęcasz, a której nie masz już dla mnie.

Mówiłeś: „Nie chcę żyć jak moi rodzice”, a zobacz co się z nami stało? Były prośby, rozmowy, tłumaczenia. Awantury i ciche dni. Było moje: „Czy ja jeszcze ciebie coś obchodzę, czy tylko praca jest dla ciebie ważna?”. I twoje: „Czego k**wa jeszcze chcesz, zarabiam, pracuje i cały czas źle. Tobie nikt nie dogodzi”. I mój płacz, że to nie tak, że przepraszam, że nie widzisz, gdzie jesteśmy. Stałeś nade mną: „Widzę, gdzie ty teraz jesteś”.

Kiedy to się stało?

– czy już wtedy, kiedy zostawałeś po godzinach w pracy

– czy wtedy, gdy ja zmęczona zasypiałam z małą Martą u boku

– czy wtedy, gdy mówiłam: „Ale pamiętaj, mamy dziecko, nie możemy o tym zapominać”

– czy wtedy, gdy seks przestał mi sprawiać przyjemność traktowany czysto mechanicznie

– czy wtedy gdy ja krzyczałam, że ciebie nie ma cały czas w domu, a ty wychodziłeś mówiąc, że nie możesz tego wszystkiego słuchać

– czy wtedy, gdy pierwszy raz zapomniałeś o moich urodzinach, tak po prostu zapomniałeś

– czy wtedy, gdy banalnym prezentem próbowałeś kolejny raz mnie przeprosić, a ja już tego nie chciałam słuchać?

Pamiętam, jak w nas wierzyłam. A potem wierzyłam w te wszystkie twoje: „Musimy to przeczekać, awansuję i nie będę już tyle pracował, pojedziemy na wymarzone wakacje, tak zdążę na urodziny Marty, za chwilę przyjdę do ciebie tylko skończę oglądać film, choć zasypiałeś przed telewizorem”.

Dzisiaj dostaję w pysk: „rozwiedź się”

I wiesz. Najchętniej pier**łabym tymi garnkami, rzuciła talerzami, spakowała się i wyszła. Tak bardzo chciałabym usłyszeć ten trzask drzwi, którymi zamiast „do widzenia” bym huknęła. Niczego nie pragnę na świecie w tym momencie tak jak tego, żeby rzucić się na ciebie z pięściami i bić tak długo, aż zrozumiesz jak to boli. Jak tym jednym „rozwiedź się” wdzierasz się we mnie i rozrywasz na strzępy, bo wszystko, w co wierzyłam, przestało już dawno istnieć. Jestem jak zwierzę, które najchętniej rzuciłoby się tobie do gardła, żeby nie pamiętać o tym, co miało być, a czego dziś nie ma.

Chcę krzyczeć: „K**wa jestem TU, widzisz, stoję przed tobą. Jestem człowiekiem, który czuje, który jest odrzucony, którego miłość została zeszmacona, którego zawiodłeś i który zawiódł też ciebie”.

Już nic mi się nie chce.

Jak szeroka jest granica między twoim: „rozwiedź się”, a moim spakowaniem rzeczy i wyjściem?

Dalej będziemy się bawić w ten szantaż: odejdę, zostawię cię, nic nas już nie łączy oprócz dzieci? A co jeśli się rozwiodę? Co wtedy zrobisz? Cały czas jesteś pewien, że się na to nie zdobędę…