Go to content

„To jest list pożegnalny. Tak, list pożegnalny, ale, o ironio, mam nadzieję, że to właśnie on mnie uratuje”

Photo by Darius Bashar on Unsplash

Że jak to wszystko z siebie wyrzucę będzie mi po prostu lżej. Czy to możliwe? Nie wiem. Piszę go, żeby się ratować, żeby nie zrobić tego, co wydaje się, że zakończy wszystkie cierpienia. Tyle że moje cierpienia, a zniszczy życie, które zawsze będę chronić – mojego synka.

Tak wiele się dziś mówi i czyta o depresji. Nie wiem czym ona jest, ale może jest właśnie tym bólem. Może jest lękiem, którego już nie chcę czuć. Może smakiem porażki, który cierpko odznacza się na moich ustach a który spijam razem ze łzami. Może tym stanem, kiedy wyje jak zwierzę które kona. Nie wiem, może… Ale jeśli tak właśnie jest, to prawdziwy przeciwnik, a ja byłam wojownikiem. Nie wiem czy nadal nim jestem, bo widzę coraz więcej sensu w poddaniu się niż w czymkolwiek innym.

Ha! Doskonale też wiem, że słowo „walka” od razu – samo w sobie, może być złem. Jeśli nastawiasz się na nią to prawdopodobnie nie będzie odwrotu. Walka to agresja, rana, to przelana krew i blizny. Tego nie chcę, marzę o szczęściu. Chyba. Bo nie wiem czy umiem jeszcze marzyć.

Nie rozumiem dlaczego tak się stało? Dlaczego los tak ze mną pogrywa? Dlaczego samotność zabiera wszelką radość? Jak do tego doszło, że zbliżam się do 40. a niczego nie mam? Że mieszkam w wynajętym mieszkaniu, że pracuję wciąż na właściwie „śmieciówce”. Że nie mam szans na emeryturę, oszczędności i wygląda na to, że na miłość też ich nie mam. Że nie wyglądam tak jakbym chciała, że muszę zacząć się przyzwyczajać do przykrych uwag dotyczących mojej figury. Że nie umiem tego zmienić, znieść też nie umiem.

Gdzie popełniłam błąd? I w końcu dlaczego nie spełniły się moje marzenia o rodzinie…dlaczego on mnie wtedy zostawił? Samą z dwulatkiem? Dlaczego odszedł do innej? Dlaczego rozpadały się kolejne związki? Dlaczego źle wybieram? Dlaczego?

Nie powinno się zazdrościć innym tego, co mają. Przecież ja to wiem! No to próbuję, cieszę się z tego co dobre, a każdego dnia coraz trudniej mi to znaleźć. Ba! Od zawsze uczę syna, by potrafił robić to, co we mnie zanika, by potrafił doceniać najmniejsze rzeczy. A ja jednak zazdroszczę życia ze wsparciem mężczyzny, domu z którego za chwilę nie trzeba będzie się pakować. Wakacji, spokojnych snów, codziennych radości, wspólnych wieczorów, świąt, weekendów. To tylko mała część tego, czego potrafię zazdrościć i nie umiem przestać.

Bóg, los, nie wiem co jeszcze, czasem daje mi poczuć, że będzie lepiej. Boję się cieszyć czymkolwiek… bo i tak mi to odbiera. Za każdym razem wracam do punktu wyjścia. Jestem ja i młody człowiek za którego jestem odpowiedzialna. I znów pustka, tylko coraz większa. Nie chcę teraz słuchać jakie to mam szczęście, bo mam dla kogo żyć. Bzdura…psychologiczna bzdura, która komuś w cierpieniu nie daje kompletnie nic. Wielkie nic, które dorzuca poczucia winy. Bo nie umiem się tym cieszyć i wiem, że nigdy nie umiałam. Zawsze to było trudne. Praca, obowiązki, samotne rodzicielstwo przeplecione kolejnymi sercowymi porażkami. Innym się udaje. Mam przecież koleżanki po rozwodzie, czasem po kilku związkach. Takie, które nie są już same.

Wiem, że powinnam na to patrzeć jak na kolejny etap. Wiem, że po burzy wychodzi słońce. Wszystko to przerabiałam, ale nie widzę już horyzontu. Jest ciemny, zimny ocean, na którym coraz częściej są tylko sztormy.

Moim kołem ratunkowym jest rodzinny dom, z kiepską przeszłością. Żeby nie oszaleć spotykam się z mamą, siostrą, szwagrem, ich dziećmi. Tam przez chwilę nie czuje się sama. Ale to nie jest moje prawdziwe życie. Moje jest tu, w systemie który wypracowałam, żeby przetrwać. W pracy, którą lubię, bo się na niej znam. W mieszkaniu w którym, kiedy jestem sama, włączam byle co, byle nie myśleć. Gdybym nie musiała, nie wstałabym z łóżka. Gdybym nie musiała, nigdzie bym nie wyszła. Ale w moim systemie są zakupy, gotowanie, porządki, treningi syna, trochę spraw by pomóc innym w potrzebie. Tyle. Tyle by przetrwać jak najdłużej.

Pomaga muzyka i otrzeźwienie, że przecież są większe ludzkie dramaty. Przez jakiś czas to działa. Krótko, bo smutek to potężna siła, wraca i wciąga w doskonale znaną już czarną przestrzeń. Trzeba widzieć światło by móc żyć, trzeba mieć się gdzie ogrzać, żeby chłód nie odebrał wszystkiego. Mam w zwyczaju wypatrywać choćby iskry, ostatnio jej nie widzę. A kiedy dzieje się tak zbyt długo, chęć jej szukania też zanika.

Nie wiem co robić? Dlaczego żal, którego uczyłam się wyzbyć, wraca? W wybaczaniu jest wielka mądrość, której myślałam że doświadczam. Teraz nie jestem pewna. Dążyłam do akceptacji. Był moment, kiedy wierzyłam że mnie uzdrowiła. Widać to też nie było naprawdę. A jeśli największa siła jest w zrozumieniu, to ja nie rozumiem chyba już niczego.

Czuję, że tak niewiele wiary mi pozostało. Słowo „nadzieja” to dla moich ust olbrzymi wysiłek, za duży na dziś, na teraz. Może jednak kiedyś…