Go to content

„Nie wiem, czemu to zrobiłam. Zabiłam jedyną prawdziwą miłość, jaką kiedykolwiek miałam”

Zamyślona kobieta nad rzeką
fot. Betzy Arosemena/Unsplash

Jakim cudem można spieprzyć coś, co było dobre? Jeśli myślicie, że to niemożliwe popsuć sobie fajny związek, w którym jesteś naprawdę szczęśliwa, to się bardzo mylicie. Ja to zrobiłam i w ten sposób spaprałam swoje życie! Ale pewnie nie miałabym świadomości, że tak było, gdybym nie poszła na terapię.

Zacznę od tego, że jestem trzeźwą alkoholiczką

Od wielu lat nie piję, ale w tym najszczęśliwszym momencie swojego życia miałam nawrót…

Wiele kosztowało mnie wysiłku, by budować relację z Marcinem w trzeźwości, bardzo mi na niej zależało. Byliśmy ze sobą pięć lat. On wiedział, że chodzę na terapię dla anonimowych alkoholików i wspierał mnie. Zbliżaliśmy się do siebie ostrożnie, przez kilka lat przecież sprawdzaliśmy, czy to, co się między nami rodzi, naprawdę ma sens. Kiedy w końcu doszliśmy do wniosku, że chcemy razem zamieszkać, oboje byliśmy w siódmym niebie. Ja wychowałam dwie córki, a Marcin syna. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się razem stworzyć fajną patchworkową rodzinę i muszę powiedzieć wam, że to się w zasadzie udało. Ale trwała tylko miesiąc!

Najgorsze, że z dzisiejszej perspektywy widzę, że to był najszczęśliwszy miesiąc mojego życia. Teraz już mam tego świadomość. Pamiętam, jak razem malowaliśmy ściany i przygotowywaliśmy pokoje dla dzieci; jak razem cieszyliśmy się, sadząc kwiaty na balkonie i dokupując szklanki, których nam brakowało. Wieczorami wszyscy w piątkę, w nowym domu jedliśmy rodzinną kolację, czasem też chodziliśmy na spacery. On robił zakupy, a ja gotowałam i naprawdę czułam, że tak powinna wyglądać życie.

Zabijcie mnie, ale nie wiem, czemu to zrobiłam

Zaczęłam po prostu w ukryciu pić alkohol. Najpierw myślałam sobie, że to będzie tylko jeden kieliszek czerwonego wina raz na jakiś czas. Bo przecież tak dobrze mi teraz w życiu idzie. Potem postanowiłam dokończyć butelkę i nagle tak się jakoś stało, że wychodziłam codziennie wieczorem po pracy na balkon i nalewałam sobie spirytusu do szklanki i zalewała go sokiem pomarańczowym, by nikt nie zorientował się. W szafce z ubraniami córek chowałam butelki. Po tygodniu mój ukochany już czuł, że coś ze mną jest nie tak. Dostał absolutnej furii, kiedy dowiedział się, że przestałam uczęszczać na zajęcia terapeutyczne. Powiedział mi, że jeśli nie wrócę natychmiast do swojej grupy i nie zacznę od nowa leczyć się, to się ze mną natychmiast rozstanie.

Dla mnie to był znak, że on mnie naprawdę nie kocha. Tak wtedy czułam.

Dlatego patrzyłam mu prosto w oczy i myślałam sobie, że gdyby to było prawdziwe uczucie, on jednak umiałby mnie zrozumieć, potrafiłby podejść do mnie z empatią. Miałam nawrót i kompletnie nad tym nie panowałam. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Z premedytacją nalewałam sobie wina do kieliszka i patrząc mu prosto w oczy… piłam łyk po łyku, jakbym chciała sprawdzić, czy mnie kocha taką, jaką naprawdę jestem. Jakbym chciała sprawdzić, czy kocha mnie z tymi wszystkimi zawirowaniami i kłopotami, które ze sobą przynoszę.

Prosił, bym wróciła na terapię

Krzyczał. Płakał. Ale ja byłam w takim stanie, że choć z nim szłam do psychologa, to nic do mnie nie docierało. Jakbym mieszkała w jakiejś mgle i taplała się w błocie. Dlatego on w końcu odszedł.

Dziś kompletnie się mu nie dziwię. Wiele razy przecież mi mówił, dlaczego rozstał się z żoną. Ona też miała problem z alkoholem. Marcin powiedział mi, że nie ma zamiaru drugi raz wchodzić do tej samej rzeki, że nie może pozwolić synowi, by patrzył na alkoholizm w domu po raz drugi raz. Teraz go rozumiem, ale jest już za późno.

Dopiero podczas terapii dowiedziałam się, co tak naprawdę między nami zaszło. Psycholożka powiedziała mi, że ludzie, którzy nie zaznali spokojnego, dobrego życia w dzieciństwie, czasem sabotują swoje szczęście w dorosłości. Kiedy jest im dobrze, czują się nieswojo. Kiedy jest im spokojnie, instynktownie dążą do destrukcji. Robią  wtedy coś nieoczekiwanego tylko po to, żeby znów poczuć dyskomfort, żeby znów poczuć ból, cierpienie. Brzmi paradoksalnie.

Dlaczego więc tak dziwnie działają?

Bo to właśnie znają ze swojego dzieciństwa! Paradoksalnie to, co poznaliśmy w młodym wieku, staje się dla nas „naturalnym i bezpiecznym” środowiskiem. Nasiąkamy nie tylko tym co, czułe i dobre od naszych rodziców. Nasiąkamy też napięciem, zmiennymi bodźcami, przemocą jak skorupka od jajka. Dlatego właśnie ja czuję się dziś jak ryba w wodzie w domu, w którym są awantury, kiedy emocje w jednej chwili sięgają zenitu i mogę lać łzy, by znów poczuć flautę, potem nudę i znów dążyć do zderzenia czołowego. To brzmi przedziwnie, ale jeśli sama wychowywałaś się w rodzinie, w której była przemoc i awantury, to pewnie wiesz, o czym tu piszę. Kiedy zaznajesz jako dorosła spokojnego zwykłego życia, czujesz jakby cię ono uwierało.

Dlatego wtedy kompletnie nieświadoma część mnie dążyła do zagłady. Nieświadomie sabotowałam i odtwarzałam to, co działo się w moim rodzinnym domu przed laty. Okropnie dziś żałuję, że nie miałam pojęcia, co się wtedy ze mną działo i dlatego piszę teraz do was ten list. Chcę, by inne dziewczyny w takich sytuacjach wiedziały, dlaczego sabotują swoje szczęście. Bo szczęście tak naprawdę jest czymś bardzo spokojnym, stabilnym, ale delikatnym.

A ty, jeśli wychowywałaś się w rodzinie dysfunkcyjnej, najprawdopodobniej tego spokoju nie znasz. Proszę cię więc… Jeśli dziś masz pozornie nudny związek, zastanów się dziesięć razy, zanim cos cię podkusi, by sprawdzić, czy on cię naprawdę kocha. Nie zepsuj tego, co masz. Daj sobie szansę, by poznać stabilność i być naprawdę szczęśliwą.