Go to content

„Chciałam, żeby komuś było dobrze, a tymczasem to ja dzisiaj dostaję tyle, że trudno to sobie wyobrazić”

Fot. iStock/Milenko Bokan

– Myślałam o chłopcu w wieku mojego syna. Żeby miał się z kim bawić i z kim zaprzyjaźnić się. Chciałam też, by zobaczył, że nie wszystkie dzieci mają takie życie jak on. Żeby nauczył się pokory.

Beata, mama 9-letniego Maksa. Zawsze była społecznikiem. Może dlatego, że wychowana została w dysfunkcyjnym domu. Jej tata zmarł, gdy miała 14. lat, a mama przez ponad 30. chorowała na stwardnienie rozsiane. Ostatnie lata cierpiała na wodogłowie. Beata zajmując się chorą mamą dorosła znacznie szybciej niż jej rówieśnicy.

– Wydaje nam się, że jedyną formą współpracy z domem dziecka, oprócz sponsoringu, jest adopcja albo stworzenie rodziny zastępczej. Dowiedziałam się jednak, że istnieje coś takiego jak Rodzina Zaprzyjaźniona z Domem Dziecka. Mało kto wie, że coś takiego funkcjonuje.

To był listopad. Beata dowiedziała się, że do domów dziecka często ludzie dzwonią przed świętami spytać, czy jakieś dzieci można wziąć do siebie. Jednak dyrektorzy placówek rzadko zgadzają się na taką praktykę. Rodzina zaprzyjaźniona z domem dziecka otwiera możliwość zajęcia się jednym z dzieci. Zabrania do domu co jakiś czas, też na święta.

– Ja wiem, że może podeszłam do tego mało pedagogicznie, ale z uczciwością i szczerością. Nie interesowała mnie 4-letnia dziewczynka, bo ani nie mam ciuszków, ani zabawek i nie odróżniam Monster High o Elzy. Znowu dla starszego chłopca towarzystwo mojego syna byłoby mało atrakcyjne.

Ktoś mógłby powiedzieć: jakie to samolubne, wziąć dziecko, żeby było towarzystwem dla własnego. Różnica polega na tym, że Beata takim dzieckiem się zaopiekowała, a ten co tak myśli pewnie nawet tyłka nie ruszył z kanapy, by pomóc.

– Mój syn jest jedynakiem, ma to co większość dzisiejszych rzeczy:  gry, własny pokój, do szkoły wozi się go samochodem. Chciałam mu pokazać, że jest inny, niestety gorszy świat, żeby zobaczył, że nie zawsze jest łatwi, bo to prawdziwe życie kiedyś też go spotka. I myślałam, że może nie wyrośnie na egoistę, że będzie miał kolegę do zabawy, a kto wie – może przyjaciela na długie lata.

Można by było gdybać, bo przecież chłopcy mogli być zupełnie różni i nigdy nie udałoby im się dogadać. W domu dziecka w Pleszewie jest 46. dzieci. 80% z nich ma nieuregulowaną sytuację prawną – nie mają szans na adopcję. To tam Beata poznała Oliwiera – 9-latka i jego dwie siostry, starszą 12-letnią i młodszą 6-latkę.

Aby zostać rodziną zaprzyjaźnioną nie trzeba spełniać zbyt wielu warunków. MOPS przychodzi owszem sprawdzić warunki lokalowe, ale raczej ogólnie: czy w domu nie ma alkoholu, czy jest czysto. Rodziną zaprzyjaźnioną może zostać osoba samotna, starsze małżeństwo, któremu wnuki wyjechały za granicę, młodzi ludzie. Wystarczy czyste mieszkanie i wykazanie dochodu, czasami opinia z miejsca pracy.

– Na początku spotkaliśmy się w gabinecie dyrektora, później przyjechałam z synem. Siostry Oliwiera z nami spędzały czas, by nie czuć się odrzucone. To był czas przedświąteczny. Rodzeństwo miało jechać do swojej mamy. Bardzo się cieszyli.

Dzień przed Wigilią telefon. – Pani Beato nikt po nich nie przyjechał. Tylko oni zostali w domu dziecka…

To nigdy nie jest prosta decyzja. – Gonitwa myśli, gdzie ich położę, gdzie posadzę, jak sobie damy radę. 50 metrów kwadratowych mieszkania w bloku będzie wywrócone do góry nogami. Bałam się, że będą zazdrosne, nie wiedziałam, jak mój syn zareaguje… To nie był impuls: tak zgadzam się, bo zawsze jest milion wątpliwości. Ale one trwają chwilę.

Pojechaliśmy po dzieci w Wigilię. Płakałam. Dzieci czekały spakowane. Najmłodsza już dzień wcześniej włosy zakręciła  na papiloty: „Ciocia ja mam dwie sukienki, bo jak mi się barszcz na jedną wyleję, to mam drugą na zmianę, a wiesz, musze wyglądać przecież”.

Dzieci tak grzeczne, jakbym ich w domu nie miała. Zaskakiwały mnie pytaniami: „Ciocia, a kiedy będzie pora na mycie? A kto pierwszy? A na bajki jest jakaś lista?”. Był dla mnie tylko jeden trudny moment, kiedy na pasterce ksiądz mówił: „Uściskajcie waszych rodziców, że dziś są blisko was, podziękujcie mamusi, że przygotowała wszystkie potrawy…” One nie dały po sobie poznać. Ale ja wróciłam rozdygotana, z wyrzutami sumienia, że dzieci naraziłam na taką sytuację.

Beata wspomina, że to były ich najbardziej rodzinne Święta – dom wypełniony dziećmi, śmiechem, zabawą. Wspólnym śpiewaniem kolęd. – Zaczęło się od jednego dziecka, a skończyło na trójce – śmieje się. Kiedy przyjeżdża do domu dziecka odwiedzić „swoje” dzieci, rozmawia czasami z dziewczyną. Ma 20 lat, a 15 spędziła domu dziecka. – Mówię do niej, że przykro mi, że jej życie tak się ułożyło. I co słyszę: „Pani Beato to jest najcudowniejsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała. Ja tu mam największe szczęście: mam przyjaciół, mam znajomych, skończyłam szkołę”.

– Wiem, że niektórzy mogą uważać to za okrutne. Że dajesz tym dzieciom nadzieję, zabierasz na weekend i oddajesz z powrotem. Ale one chodzą do normalnych szkół. Wiedzą że istnieje inne życie niż to w domu dziecka. Przecież widzą, że nawet ich wychowawczynie mają swoje rodziny. A ja jeśli mogę im dać pięć minut radości, pokazać, jak wygląda normalny dom, a nasze życie przecież składa się z chwil – to niech to będą takie właśnie chwile. Te dzieci chcą tylko wspólnie spędzonego czasu, nie interesują je rzeczy materialne, tylko te, które można robić razem.

Życie różnie się plecie. Miał być przyjaciel dla Maksa. A jest trójka. I to dwie dziewczynki. Może teraz Beata bardziej orientuje się w dziewczęcych bajkach i postaciach.

– Dzisiaj czuję, że jestem nie w porządku, bo to ja dzisiaj biorę, a miałam dawać. Jadę do nich i tam, w tym domu dziecka, pośród tych wszystkich dzieci ustawiam sobie priorytety. Ciągle jestem na zero, bo co ja im dzisiaj mogę dać – trochę czasu, a tyle ile my jako rodzina od nich odbieramy… Rachunek jest po ich stronie.  Wiem, że to nie ja daję, przynajmniej nie teraz.

Beata chciałaby rozpowszechnią ideę zaprzyjaźnionych rodzin, bo zrobienie dzieciom paczki na święta dla nich niewiele znaczy. One potrzebują uwagi, rozmowy, pewności, że komuś na nich zależy. Są świadome swojej sytuacji. Oliwie na początku mówił: „Nie wiem, czy chcę, żebyś przyjeżdżała”. Kiedy Beata spytała dlaczego, odpowiedział: „Bo wolałbym, żeby to mama przyjeżdżała”. – A teraz nie może się odkleić, kiedy wyjeżdżamy. Coraz trudniej jest nam się rozstawać, wychodzić. Ale jesteśmy szczerzy wobec siebie, ja nie obiecuję więcej, niż mogę dać. A one są szczęśliwsze. To najważniejsze.