Go to content

Koleżanki pytają, czy jestem zakochana. A ja „tylko” zrobiłam sobie akupunkturę twarzy. Wrażenia?

Metoda entodermalna na początku trochę mnie przeraża. Igły wbija się je poziomo w skórę, co działa na zasadzie urazu mechanicznego i daje skórze sygnał do tego, by zaczęła się odnawiać. Wtedy dochodzi do głębokiego procesu rewitalizacji: pogrubienia, zagęszczenia, spłycają się też powierzchowne zmarszczki. Efekty są znakomite, zwłaszcza dwa miesiące po zakończeniu serii zabiegów, bo przez ten czas skóra produkuje kolagen. 
– Zrób sobie koniecznie igły na twarz – powiedziała koleżanka, która od wielu lat pisze dla kolorowych kobiecych magazynów na tematy beauty. Zachęcona, zaczęłam oglądać zdjęcia kobiet, które zafundowały sobie akupunkturę twarzy. Zabieg nazywa się „Sto punktów piękności” i wywodzi się ze starożytnej akupunktury chińskiej.
Kiedy trafiam do gabinetu Anny Greli, która od 28 lat jest terapeutką naturalnych metod pielęgnacji, dostaję filiżankę ciepłej zielonej herbaty. Czas jakby się dla mnie zatrzymuje. Uspakaja. Mam chwilę rozmowy. Okazuje się, że od czasu pandemii nie brakuje klientów zainteresowanych dbaniem o siebie w sposób bardzo naturalny. „Kobiety chyba już napatrzyły się na zdeformowane botoksem i wypełniaczami twarze na Instagramie. Nie chcą tak wyglądać i dlatego chętniej sięgają po naturalne metody pielęgnacji – takie jak refleksologia twarzy czy igły”, mówi Ania.

Medycyna estetyczna czy… nauralne dbanie o urodę

Faktycznie, daliśmy się uwieść szybkim efektom, jakie daje medycyna estetyczna. Bizneswoman wpadały w przewie na lunch do gabinetu i po 15 minutach wychodziły z poczuciem, że zrobiły dla swojej urody coś wspaniałego. „Dziś ten trend się odwraca. Przez kilkanaście lat dotarło do nas, że te zabiegi nie zawsze były bezpieczne. Poza tym wiele pań przewartościowało swoje potrzeby”, mówi Ania. Dziś chcemy żyć wolniej, spokojniej, a swoją skórę traktujemy delikatniej, z szacunkiem i uwagą.

„Przed pandemią wiele osób mówiło mi, że nie ma na to czasu. Ludzie biegli do pracy, wmawiając sobie, że nie są zestresowani i przeciążeni obowiązkami. A kiedy przyszła pandemia, to wszyscy nagle poczuliśmy potrzebę, by zadbać o siebie, wyjść do ludzi i zrelaksować się, ponieważ przeżywaliśmy ogromny stres”, opowiada Ania. Od tego momentu zaczął się boom na refleksologię twarzy. „Dla mnie kosmetologa i kosmetyczki to było… jakbym nagle cofnęła się do późnych lat 90., kiedy klientki przychodziły do gabinetów częściej, na spokojnie i zawsze dowiadywały się o mnie dzęki poczcie pantoflowej”, śmieje się.

Dla kogo igły?

Kiedy Ania ogląda moją twarz, mówi mi, że na szczęście moja skóra jest dobrze nawilżona, a jedynie brak jej witalności to od razu możemy zacząć od igieł. „Jeśli skóra klientki jest cieniutka, odwodniona, osłabiona, to najpierw wzmacniam ją za pomocą masażu refleksologicznego twarzy, a dopiero potem mogę przejść do igieł”, opowiada. Jednak w moim przypadku istnieje możliwość aż trzech sposób aplikacji igieł.

Metoda entodermalna na początku trochę mnie przeraża. Igły wbija się je poziomo w skórę, co działa na zasadzie urazu mechanicznego i daje skórze sygnał do tego, by zaczęła się odnawiać. Wtedy dochodzi do głębokiego procesu rewitalizacji: pogrubienia, zagęszczenia, spłycają się też powierzchowne zmarszczki. Efekty są znakomite, zwłaszcza dwa miesiące po zakończeniu serii zabiegów, bo przez ten czas skóra produkuje kolagen.

Zabieg „Sto punktów piękności”

Jednak ja proszę o zabieg, który wygląda bardziej lajtowo. Ania proponuje mi albo pinezkowanie określonych okolic oczu lub ust, albo tzw. sto punktów. Wybieram zabieg numer dwa, choć muszę przyznać, że kiedy kładę się na łóżku, jestem lekko przestraszona. Czy ja aby dobrze przemyślałam wszystko? Czy nie lepiej było prosić o przyjemną refleksologię?  – pytam sama siebie.

Wszystko zaczyna się od niezwykle przyjemnego demakijażu połączonego z delikatnym masażem. Muszę przyznać, że Ania ma ręce, które naprawdę relaksują. A potem jest czas na igły. Wszystkie są sterylne i jednorazowe. Zaczyna się wbijanie…

„Auć. Trochę bolało”, mówię wprost. Ania uspokaja, że to odczucie jest najsilniejsze w okolicach nosa i ust, bo w tych miejscach skóra jest  mocno unerwiona. Metodycznie wbija mi kolejne igiełki pionowo w twarz. Ponieważ robi to spokojnie, czuję, że jestem w rękach profesjonalisty i próbuję się trochę odprężyć. Po chwili już niemal nie czuję bólu, a zabieg staje się nawet przyjemny. Muszę jednak podkreślić (żeby ktoś nie czuł się zawiedziony), że jestem w tej grupie kobiet, dla których depilacja brwi to czysta przyjemność. Na wszelki wypadek pytam, czy ktoś kiedyś wycofał z powodu odczuwanego bólu w trakcie zabiegu. „Nie, nikt. Ale mam kilka klientek, które stwierdziły, że wolą masaż i już nigdy nie zdecydowały się na igły”, mówi uczciwie Ania.

Tym sposobem po 30 minutach mam wbitych w twarz (płytko!) około 160 igieł – od samego czubka głowy aż po brodę. Ania nie ustawia ich byle jak, bo to są konkretne 94. punkty biologicznie aktywne. Muszę koniecznie powiedzieć, że pierwszy efekt, jaki zauważam natychmiast, to prawa humoru razy milion. Oczy mi się świecą, siły wracają. Czuję się tak, jakbym wypiła hektolitry kawy i mogła natychmiast góry przenosić. Dowiaduję się, że to naturalne. Ania zdradza mi, że ma kilka klientek – zawodowych biegaczek i kolarek, które tuż przed startem wybierają właśnie „Sto punktów”, bo twierdzą, że dodaje im sił i energii.

Jakie efekty dały mi igły

Efekt kosmetyczny „Stu punktów” polega na działaniu liftingującym skórę, w której poprawia się mikrokrążenie. Faktycznie, gdy igły zostają zdjęte z mojej twarzy (to już kompletnie nie boli), moja twarz jest delikatnie zaróżowiona, rozświetlona. Wyglądam na wypoczętą jeszcze przez kilka dni (kilka osób spytało mnie nawet, czy właśnie wróciłam z wakacji). Dowiaduję się jednak, że by efekt utrzymywał się,  warto robić ten zabieg w serii przynajmniej raz w miesiącu.

Na koniec pytam Anię, gdzie się tego uczyła. Okazuje się, że od Ihora Soloviova, lekarza z Ukrainy, który szkolił się w Chinach i początkowo ten zabieg wykonywał osobom po udarach i po urazach nerwów twarzy. W Ukrainie szybko odkryto szybko, że efektem ubocznym była u pacjentów poprawa jakości skóry i pobudzanie organizm do detoksykacji oraz wyrzut serotoniny, który powodował poprawę nastroju. Dlatego dziś „Sto punktów” stało się doskonałą alternatywą dla bardziej inwazyjnych zabiegów medycyny estetycznej. Ten zabieg jest w stu procentach naturalny! A ja? Ja chyba się od niego uzależnię. Znów chcę poczuć ten niesamowity przypływ energii oraz pragnę być pytana przez koleżanki: Czy wróciłaś z wakacji? Co robisz, że tak lśnisz? Może jesteś zakochana?


Anna Grela – kosmetyczka, kosmetolożka, terapeutka naturalnych technik pielęgnacji skóry, 28 lat pracy zawodowej. Przyjmuje w Warszatacie Piękna w Warszawie.