Go to content

Za co dziękuję polskiej szkole 20 lat po maturze? Przetrwaliśmy. Jesteśmy siłaczami.

fot. zamrznutitonovi/iStock

Ponoć budują nas tylko dobre doświadczenia – one dają siłę i moc. Ale to nie końca prawda. Budują nas wszystkie doświadczenia. Dziś chronimy nasze dzieci i chcemy dla nich jak najlepiej. Jesteśmy rodzicami – satelitami, krążymy wokół. Zamiatamy drogę, sprzątamy przeszkody. Wszystko, byle nasze dzieci, o coś się nie potknęły.

A my? Ile razy się potykaliśmy? Zaryliśmy głową w beton? Nikt nam nic nie sprzątał, przeciwnie – czasem i rodzice (mniej lub bardziej świadomie) pchali nas w ogień. Cena, którą zapłaciliśmy? Sporo siniaków, wylanych łez, twardy tyłek. I bolesne lekcje o życiu. I choć płakaliśmy, a niektórzy latami leczyli traumy, stawaliśmy się silniejsi.

Nikt się z nami nie cackał

Wśród moich przyjaciół krążą szkolne legendy. Rusycystka furiatka, która rzucała w uczniów ciężkimi kluczami, matematyk zaprzyjaźniony z przymiotnikami: „debile”, „nieudacznicy”, „leniwce”. Polonistka, patrząca na nas i mówiąca: „Nic nie potrafisz! Jesteś do niczego”.

Nauczyciele, którzy nie ukrywali swoich sympatii i antypatii. Wyobrażacie sobie to dzisiaj? Moja polonistka z podstawówki (nie mogę jej nawet pozdrowić, bo już nie żyje) stawała przy ławce i mówiła: „Magda i tak potrafi to lepiej od ciebie”.

Choć to bolało i wstrząsało poczuciem własnej wartości, wielu z nas właśnie wtedy się uczyło: cudze oceny to tylko ich oceny, nie możemy być lubiani przez wszystkich. A ilu z nas zaciskało zęby i mówiło: „Ja ci jeszcze, szmato, pokażę”. Moja znajoma, dziś znana pisarka, twierdzi, że nic jej tak nie cieszy, jak myśl o wrednej polonistce, która mówiła, że nigdy nic nie osiągnie.

Nauczyliśmy się sprytu

Wiedzieliśmy, że aby przetrwać, trzeba się ustawić. Dajmy spokój, kto by się tego wszystkiego uczył i po co? Ściągawki przygotowywaliśmy drobnym drukiem, na klasówkach siadaliśmy z tymi, którzy w czymś byli najlepsi. Niewielu z nas wtedy ze sobą rywalizowało. A jeśli już znalazła się koleżanka, która „nie dzieliła się” wiedzą, szybko była uznawana za kujona i egoistkę.
W grupie była siła. Ktoś pomagał w wypracowaniach, ktoś rozwiązywał zadania z matematyki, a ktoś organizował „historyczne pogadanki”.

Wielu z nas to właśnie poznało jedną z przydatnych życiowych prawd: nie musisz i nie będziesz wiedzieć wszystkiego, siła jest w grupie. Siłą jest w umiejętności zdobywania wiedzy, często od innych.

Przeżywaliśmy publiczne upokorzenia

Wszyscy gdzieś mieli RODO i nasze prawo do intymności. Kowalska przy całej klasie słyszała, że jest nogą językową i dwója znowu. Nowak dowiadywała się, że jest nieudolna i nie umie nawet przez kozła skoczyć.  To bolało, ale wychodziliśmy się z tego. Moja przyjaciółka, która nieustannie słyszała, że nigdy nie nauczy się języka, wyszła za obcokrajowca, od piętnastu lat mieszka na południu Europy i perfekcyjnie mówi po hiszpańsku, angielsku i włosku.

Dziś mam wrażenie, że nasze dzieci myślą, że wszystko mogą i potrafią, a dopiero potem uczą się, że jednak nie. I to też musi być bolesna lekcja.

Dowiadywaliśmy się, jakie miejsce zajmujemy w grupie

Nie było szkolnych pogadanek, interwencji psychologów i rodziców. Byłeś tam, gdzie doszedłeś. Zająłeś takie miejsce, jakie sobie wypracowałeś. Ta walka bywała brutalna, bo ze wszystkim musieliśmy radzić sobie sami. Klasa cię bojkotowała? Szukałeś sposobu, jak to zmienić bez interwencji dorosłych. To była nieustanna emocjonalna wiwisekcja, najlepszy sposób na poznanie siebie i swoich możliwości. Ktoś, kto przeżył kilka lat w takiej grupie, doskonale potem radził sobie w innej, choćby w korpo.

Nie mieliśmy tak świadomych rodziców, więc sami uczyliśmy się być świadomi

Większość naszych rodziców nie miała pojęcia o psychologii, miała też gdzieś nasze prawa do wolności, prywatności, intymności. Nikt się nas nie pytał co i dlaczego czujemy, nikt nie mówił, że mamy do czegoś prawo. Z jednej strony słabo, z drugiej strony teraz wiemy, że jesteśmy sprawczy – wszystkiego dowiedzieliśmy się sami. O sobie, świecie. I o naszych rodzicach.

Musieliśmy nauczyć się chodzić na kompromisy

Bolało, ale czasem się przydaje. Wczoraj, gdy patrzyłam na córkę koleżanki, której nie chciało się iść po jajka i postanowiła je sobie zamówić, pomyślałam: wow. Czy nas ktoś pytał, czy my w ogóle chcemy iść po jajka? Czy jeśli jęczeliśmy, nasze matki natychmiast wkładały buty i leciały do sklepu?

Wspierały nas perły

Nauczyliśmy się szukać. Autorytetu. Kogoś dobrego. Wspierającego, kogoś, kto w nas uwierzył. Pan od wuefu, historyk, trener, ktoś, kto czasem w bagnie stawał i mówił: „Możesz, dasz radę! Masz talent, jeszcze świat o tobie usłyszy”. A gdy już spotykaliśmy, wiedzieliśmy, że to nie było czcze gadanie, psychologia pozytywna, afirmacje (nikt z nas nie znał takich pojęć). To był ktoś, kto naprawdę w nas wierzył, a my go do dziś pamiętamy.

Mieliśmy mniej osób do porównywania się

Ponoć inni są naszym lustrem, patrząc na nich uczymy się, kim chcemy, a kim nie chcemy być. Trochę współczuję naszym dzieciom, że mają tyle bodźców, tylu ludzi, w których mogą się przyglądać. Ludzi, którzy często nie pokazują prawdy o sobie, bo wolą słodkie obrazki. My mieliśmy tych ludzi mniej, byli też zwyczajniejsi. Nasze marzenia (chyba) były skromniejsze. Nie wiem, czy to dobre czy złe. Może łatwiejsze?

I nie, nie chciałabym, żeby tradycyjny, polski system trwał w najlepsze. Ale skoro my daliśmy radę – nasze dzieci też dadzą. Ze wszystkimi utrudnieniami. Bo każde pokolenie ma swoje lekcje do przerobienia. I nie musimy zawsze ich asekurować.