Go to content

Wyjechaliśmy za granicę szukać pracy, zostawiliśmy dzieci. To nie jest tak, że tylko one cierpią. Nas zabijało poczucie winy i tęsknota

Fot. iStock/AleksandraNagic

Edyta: „My nie wyjechaliśmy, bo nie stać nas było na wakacje, na markową odzież, na dom z basenem. Podjęliśmy tę jedną z najcięższych decyzji, bo życie w tym kraju nas do tego zmusiło.  Straciłam pracę i nie mogłam znaleźć kolejnej, pensja męża przestała wystarczać nawet na rachunki. Zbliżał się okres, gdy trzeba było już myśleć o kupnie książek do szkoły dla syna i córki, a ja siedziałam nad portfelem w którym było 20 zł i wyłam w poduszkę. Pożyczyć już nie było od kogo, zresztą jak to potem wszystko oddać? I tak już się zadłużyliśmy, zaczęły pisma ze spółdzielni przychodzić, bo zalegaliśmy za czynsz i wodę. Załamałam się już ostatecznie, gdy odcięli nam prąd. Dzieci pytały, czy nas wyrzucą z mieszkania, były przerażone. To wtedy zadzwoniłam do moich rodziców i zapytałam, czy nam pomogą. Pomogą zająć się dziećmi, gdy my wyjedziemy szukać dla nich lepszego życia. Myślałam, że najgorszy był dzień wyjazdu. Córka krzyczała, syn nie chciał w ogóle na nas patrzeć. Miał w oczach żal i nienawiść. Mąż całą drogę się nie odzywał, ukradkiem łzy wycierał. Ja myślałam, że zwariuję, że wyskoczę z jadącego busa, bo inaczej pęknie mi serce. Okazało się, że  każdy kolejny dzień był coraz gorszy. Bo niby spłacaliśmy długi, mogliśmy dzieciom kupić to, czego potrzebowały, mogliśmy odłożyć. Ale ja i tak wciąż myślałam tylko o jednym.  Czy ja w ogóle jestem matką, skoro zostawiłam swoje dzieci? I nie mogłam spać ze strachu, że tęsknota i poczucie winy mnie zabiją.

Od kilku lat nasz kraj przegrywa walkę o ludźmi, bo za granicę wyjeżdżają całe rodziny. Co drugi decydujący się na wyjazd Polak ma dzieci i chce ściągnąć je do siebie, jak najszybciej. Żeby to jednak zrobić, musi znaleźć dobrze płatną pracę, odpowiednie mieszkanie, załatwić formalności, poszukać szkoły. To wszystko trwa, czasem długie  miesiące, a to wpływa negatywnie na relacje między rodzicami i dziećmi. To są często dramaty, za które płaci się wysoką cenę. Rodzice postawieni pod ścianą, wyjeżdżający, bo nie znaleźli innego wyjścia, tracą prawa do dzieci. W skrajnych, ale niestety zdarzających się przypadkach, opuszczone dzieciaki zapadają na depresje, targają na własne życie. Decyzja o wyjeździe to koszmar dla obu stron.

Wiele spraw nas bolało, nie było nas fizycznie, a telefon czy skype to nie to samo. Słyszysz, jak twoja córka płacząc do słuchawki mówi, że się boi, że rozumie, dlaczego jest tak a nie inaczej, ale po prostu chciałaby się przytulić. A ty stoisz tam po drugiej stronie tysiące kilometrów stąd i masz ochotę się zapaść, bo dławi cię wstyd, wyrzuty sumienia i tęsknota, której nie da się opisać ani znieść. Dwa razy nie wytrzymałam, pakowałam się i wracałam z rykiem. I obiecywałam sobie i im, że jakoś sobie poradzimy, coś wymyślimy. Niestety, zaległości pozostawione w Polsce były zbyt duże, żeby tylko praca męża wystarczała. Wysyłał pieniądze tu, tam też musiał się utrzymać. Kłóciliśmy się, było coraz gorzej. Wiedziałam, że albo zacisnę zęby i wszyscy to przetrwamy albo strach pomyśleć, jak to się skończy. Moi rodzice byli za tym, żebyśmy starali się jak najszybciej ściągnąć dzieci tam. Dlatego wyjechałam kolejny i  ostatni raz. To był  najgorszy okres w moim życiu, były momenty, że myślałam, że zwariuje, nie mogłam na siebie patrzeć. Jeszcze docierały do nas informacje, że znajomi źle o nas mówią. Gadali, że pozbyliśmy się balastu i balujemy za granicą, że pewnie w końcu będzie tak, że słuch o nas zaginie. Że mamy w dupie własne dzieci i  tylko się głupio tłumaczymy brakiem środków na życie. To nie pomagało. Przez takie osądy traciłam do siebie resztki szacunku jako matki.

Grzegorz: Co ze mnie za ojciec, nawet mąż, skoro doprowadziłem do takiej sytuacji” – mąż mojej bohaterki, nie potrafi ukryć emocji. „Dziś, choć najgorsze już dawno za nami, bo mieszkamy razem, nadal mnie to gryzie. Po nocach mi się śni cierpienie żony, którego nie mogłem znieść. I to myślenie, że to ja doprowadziłem do takiego stanu, bo to ja, głowa rodziny, powinienem wszystkiemu podołać. Syn, zły na całą sytuację, zrozpaczony i pewnie też wystraszony, wykrzyczał mi kiedyś do telefonu, że nikomu nie życzy mieć takiego ojca, jakiego on musi mieć. Płakałem całą noc, aż się zanosiłem. Ludziom się wydaje, że to jest takie proste, że pakujesz rzeczy, jedziesz i pracujesz, bo wiesz, że nie masz innego wyjścia. Że to dla ich dobra, że czas płynie szybko, poprawiasz sytuację materialną, że to nic takiego. A to wygląda zupełnie inaczej, strasznie. Cholernie ciężko jest emocjonalnie to przerobić. I żadne pieniądze, prezenty nie są w stanie zagłuszyć tych natrętnych i dobijających myśli, że zawiodłeś. Jako rodzic, mąż, jako człowiek odpowiedzialny za czyjeś istnienie. Za każdym razem, gdy dzieje się coś z którymś z dzieci, gdy są smutne, gdy coś im nie wychodzi, myślę, że to przeze mnie. Przez ten wyjazd, przez to, że nie podołałem obowiązkom. I wiem, że tak można się tylko zadręczyć, ale to jest cena takich decyzji. Nie przeżyłbym tego kolejny raz, ja bym nie przeżył. Co więc musiały czuć nasze dzieci?

Edyta: „Przeszliśmy drogę przez mękę rozłąki, strachu o nasze dalsze losy, zmagań z własnym sumieniem. Bałam się, że stracimy dzieci bezpowrotnie, że przestaną nas kochać, że nawet nie będą chciały się z nami spotkać. Zresztą, kiedy po czterech miesiącach od wyjazdu, pierwszy raz przyjechaliśmy na urlop, było ciężko. Syn przez długi okres czasu był pod opieką psychologa, przestał się uczyć, wagarował. Nawet nie ukrywał żalu i niechęci do nas, pyskował nam w oczy, że możemy sobie w dupę te nowe buty czy kurtki wsadzić. Mówił,  że śmieją się z niego w szkole, że sierotką z babcią i dziadziem został. Staraliśmy się rozmawiać , sprawiać, żeby nie czuli się z tym sami. Tłumaczyliśmy i zawsze zapewnialiśmy, że to przejściowa sytuacja, że w ogóle nie istnieje inna możliwość jak ta, że w końcu zamieszkamy wszyscy razem. A  z tym też był duży kłopot.  Córce było obojętne gdzie, bylebyśmy znów jedli razem obiady, byli rodziną, jak wcześniej.  Natomiast syn w tej swojej rozpaczy, tym, że nie umiał pogodzić się z naszym wyjazdem, stawiał opór. Mówił otwarcie, że on zostaje tu z dziadkami, że nie chce wyjechać. To nas wszystkich kosztowało dużo wysiłku, łez i nerwów. Były momenty, że kompletnie nie wiedzieliśmy co zrobić. Wracać? Do czego? Nawet mieszkania tu nie mieliśmy, o pracy nie wspomnę. Ciągnąc dzieciaki tam na siłę? Inne obyczaje, inny język, brak znajomych. Sama nie wiem, co dobijało mnie bardziej, bo w którą stronę bym nie poszła, to i tak źle.

W końcu syn się zgodził, załatwiliśmy formalności, spakowaliśmy resztę rzeczy. I zaczęliśmy od nowa, na południu Anglii. I wtedy zaczęły się problemy z córką, bo nie mogła się odnaleźć w nowym środowisku. Stres spowodował blokadę i nie mogła się przełamać ani do nauki, ani do posługiwania się innym językiem. Zamknęła się w sobie, ciągłe płakała, miała stany lękowe. To był ten czas, gdy nie umiałam o sobie myśleć normalnie, a co dopiero dobrze. Z deszczu pod rynnę ją wsadziliśmy. Najpierw zostawiając ją tam, teraz przywożąc tu. Co miałam jej powiedzieć, że będzie dobrze? Przecież prawda była taka, że sama w to już nie wierzyłam. Byłam wściekła na siebie, na męża, na los. Ukrywałam przed wszystkimi, że zżera mnie depresja, że przestaję sobie radzić sama ze sobą. Miałam poczucie tego, że skrzywdziłam moje dzieci. A jest coś gorszego dla matki?  Jak teraz myślę o tym wszystkim, zastanawiam się szczerze, jak to się stało, że nasza rodzina nadal jest razem. Że się kochamy, jest nam tu dobrze, że potrafimy ze sobą normalnie rozmawiać. Że dziś potrafimy się nawet z tego śmiać. I na pewno nigdy nie pokusiłabym się o ocenę innych rodziców w takiej sytuacji, jak nasza wtedy”.

Grzegorz: „Dziś, po 6 latach od tamtych przeżyć, znowu czuję się spełnionym ojcem i mężem. Teraz dzieci są mi wdzięczne za to, że się wtedy nie poddałem, że walczyłem do końca. Wiedzą, że robiłem to dla nich, że dzięki temu teraz mają lepszy start, żyją spokojnie, bez większych zmartwień. Czy czegoś żałuje? Nie wiem, nie umiem odpowiedzieć jednoznacznie, ale wiem jedno. Moim największym marzeniem i chyba jedynym jakie teraz mam, jest to, żeby los nigdy nie zmusił moich dzieci do podejmowania takich decyzji. Żeby nigdy nie musiały zmagać się z piekłem rozstania z najważniejszymi w ich życiu ludźmi. Do dziś dnia mam pierwszy list od naszej córki, który napisała dwa miesiące po naszym wyjeździe. I to zdanie wyryte w sercu ojca już na zawsze: „Chciałam policzyć ile kroków, dzieli mnie od was, mamo i tato. Ale jest ich tak dużo, że wystraszyłam się, że jesteście zbyt daleko, żeby kiedykolwiek wrócić”.